Mam znajomą, która przedstawiała się jako mieszkanka Mrągowa. Ze zdumieniem odkryłam jakiś czas później, że jej rodzinne Miłki leżą daleko od miejscowości rozsławionej piknikiem country. Inna koleżanka na facebooku funkcjonuje jako mieszkanka Torunia. Nie Suchatówki, w której rzeczywiście mieszka z rodziną. Prowincja – czy to brzmi deprecjonująco? Jak na prowincji funkcjonuje się jako kobieta, matka? Czy jest się czegoś znacząco pozbawionym?
Małe miasto, w którym mieszkam, irytuje mnie bardzo często. Gdy otwieracie stronę główną Dzielnicy Rodzica, zwracacie uwagę na różne rzeczy. Mi w oczy rzuciła się mapa miejsc przyjaznych rodzinie. Bo pomyślałam sobie z goryczą, że moje miasto, w zasadzie, takich nie oferuje.
Znajoma z zaprzyjaźnionego forum internetowego zapytała mnie ostatnio, jakie atrakcje naszego miasta poleciłabym jej na sobotnie popołudnie i gdzie najlepiej pójść z dzieckiem coś zjeść. Byłam w kropce. Obydwie kwestie tylko mi uświadomiły, po raz n-ty, że funkcjonowanie z dzieckiem w naszym mieście jest pozbawione całego szeregu możliwości, które mielibyśmy mieszkając 50 km dalej – w mieście wojewódzkim.
Atrakcje? Moje dzieci są mało wymagające i najwyraźniej hołdują epikureizmowi, który każe cieszyć się każdą chwilą, szukać złotego środka i nie mieć zbyt wielkich wymagań. Uszczęśliwia je zrywanie trawy, ganianie wśród gołębi i obserwacja studzienek kanalizacyjnych. Ale co polecić spragnionej miejscowych atrakcji rodzinie z dużego miasta? A miejsce do jedzenia? Najbardziej przyjazna dziecku restauracja to chyba ta, która ma przed toaletami przewijak i zrujnowany fotelik, jeden na całą obszerną salę. Ostatecznie o atrakcjach znajoma nie usłyszała ode mnie nic, a na jedzenie w atmosferze przyjaznej dziecku skierowałam ją… do restauracji McDonald’s znajdującej się na wylotówce z naszego miasta. Tak, byłam zażenowana.
Jeżeli chcę spędzić z moimi dziećmi czas na świeżym powietrzu, mam do dyspozycji trzy zrujnowane ogródki jordanowskie. Innowacje wprowadzane w nich na nowy sezon polegają na odmalowywaniu huśtawek. Tych samych, na których bawiłam się jako dziecko. Żadnych nowych, atrakcyjnych sprzętów, które oglądam tylko na zdjęciach, z żalem myśląc o tym, jak świetnie bawiłyby się na nich moje dzieci.
Kiedyś w centrum naszego miasta było kilka sklepów zaopatrujących w podstawowe środki do pielęgnacji dzieci. Oczywiście ich oferta była z palety tych najbardziej oczywistych, sklepy były niewielkie. Wysokie czynsze wypłoszyły sprzedających z centrum i obecnie jedyny sklep z artykułami dziecięcymi, w którym można mówić o jakiejś możliwości wyboru, znajduje się na kolejnej wylotówce z miasta.
Wybór placówek oświatowych, do których mogę posłać moje dzieci, jest znikomy. Jeden żłobek, do którego zapisanie dziecka równa się wyzwaniu większemu niż uzyskanie audiencji u niektórych mężów stanu. Przedszkola państwowe – do jednego z nich przyjęto naszą córkę. Poprzedził to wnikliwie przeprowadzony ze mną przez panią dyrektor wywiad. Musiałam zdać szczegółowy raport z tego, gdzie pracuję, ponieważ firma z siedzibą w Londynie wydała się podejrzana. Kto opiekuje się moimi dziećmi, gdy oboje z mężem pracujemy? Dziadkowie? A gdzie oni mieszkają? Czy na pewno nie z nami? Ostatecznie córce przyznano miejsce w przedszkolu. Cóż, skoro synowi nie.
Ku mojej nieopisanej ekstazie odkryłam, że od września otwarte będzie w naszym mieście przedszkole Montessori i udało mi się zapisać tam naszą dwójkę. O przedszkolu owym krążą zresztą po mieście złowrogie opowieści. Mało kto jest świadom, kim była Maria Montessori i na czym polegają jej metody pracy z dziećmi. Zatem wszyscy traktują sprawę podejrzliwie.
Niestety, założycielka przedszkola rozwiała moje złudzenia odnośnie tego, że może do czasu osiągnięcia przez moje dzieci wieku szkolnego, powstanie i szkoła montessoriańska. I znów będę się głowić nad tym, czy podołam edukacji domowejmoich dzieci. Wydaje mi się ona bowiem jedynym dobrym rozwiązaniem wobec faktu, że nie znajduję w naszym mieście szkoły, do której posłałabym dzieci z zaufaniem.
Edukacja domowa? Zapewne będę pierwszą osobą w naszym mieście podejmującą taką inicjatywę. Z jakim odbiorem wśród znajomych i rodziny się spotkam? I w jakiej odległości znajdę przyjazną szkołę prowadzącą? Czy dam radę ze wsparciem tylko znajomych w sieci? Jak pomogę dzieciom, gdy będą się spotykały z nietolerancyjnym podejściem do kwestii ich edukacji?
Małe miasto jest senne. Często zresztą pełni rolę sypialni dla większej miejscowości. Niechętnie w małym mieście widzi się ożywcze powiewy, z podejrzliwością traktuje to, co nowe. Ogranicza je też zwykle prozaiczna sprawa – środki finansowe. Mieszkańcy, borykający się z troskami materialnymi, są przytłoczeni i apatyczni. Młodzi ludzie, pragnący się wyrwać z małomiasteczkowego marazmu, po ukończeniu studiów unikają powrotu w rodzinne strony. To destrukcyjnie wpływa na przekrój społeczny w niewielkich miejscowościach. A poziom mieszkańców, ich zapotrzebowania i aspiracje, kształtują przecież oblicze miejsca zamieszkania.
Każda z mieszkanek małej miejscowości wie doskonale o czym mówię. Wyliczanie bolączek życia na prowincji można by jeszcze długo ciągnąć. Tylko po co?
Powiem Wam coś: ja, mama mieszkająca z małym mieście, nosiłam swoje dzieci w chustach. I nie byłam jedyna. Współorganizuję doroczny Wielkopolsko-Kujawsko-Pomorski Zlot Mam Chustujących. Uczestniczyłam w zakładaniu Klubu Rodzica, który działa dziś bardzo prężnie. Używam kosmetyków ekologicznych, czyszczę dom bez detergentów i wychowuję dzieci w duchu szacunku dla środowiska. Hołduję minimalizmowi. Poważnie myślę o edukacji domowej. Spełniam się, angażując w kreowanie miejscowego życia kulturalnego. A teraz piszę jeszcze teksty w Dzielnicy Rodzica.
I wiecie co? Nie jestem żadnym wyjątkiem. Mamy prowincjonalne ¬ tak wiele z nich określa się w ten sposób bez poczucia jakichkolwiek kompleksów. Wręcz przeciwnie. Mamy na prowincji to często osoby bardzo pozytywne, zarażające innych energią i entuzjazmem w afirmacji codzienności. Mieszkają w wioskach i małych miasteczkach. Ale ich horyzonty rozciągają się o wiele dalej niż sięgają granice zamieszkiwanych miejscowości.
Ten cykl chciałabym poświęcić mamom z małych miasteczek i ze wsi oraz ich sposobom na radzenie sobie z deficytami życia w małej miejscowości. A może tak naprawdę nie ma żadnych deficytów? Z radością przeczytam wszelkie Wasze wypowiedzi. Na pewno nie jestem jedyną mamą małomiasteczkową, która czuje się w Dzielnicy Rodzica jak u siebie.