Poród był znośny. Byłam naprawdę zdeterminowana, by nie pełnić dłużej roli inkubatora. Cuda wyczyniałam, by młodej nie przyszło do głowy się wycofać. Urodziłam. Przeżyłam godzinę niczym niezmąconego szczęścia, gdy leżałam karmiąc małą. A potem się zaczęło.
Na początek zabrano mi dziecko i zostałam sama ze sobą. Dopadło mnie nowe, nieznane mi do tej pory, poczucie braku. Postanowiłam zająć się sobą, o czym wcześniej nie pomyślałam. Podeszłam do lustra i zmartwiałam. Moja nakrapiana intensywnie czerwonymi cętkami twarz była zapowiedzią całego szeregu rozczarowań. Wyobrażenie o tym, jak pięknie miało być zderzyło się z bolesną rzeczywistością.
Popękane naczynka były świadectwem mojego heroicznego i mało wydajnego parcia. Jak się okazało, nie byłam w tym zbyt świetna. Jesień średniowiecza na mej twarzy zdruzgotała mnie. Tak banalna przyczyna stała się pierwszym z czynników, które złożyły się na poporodową chandrę. A miałam jej przecież nie doświadczyć.
Na moją córkę czekałam wystarczająco długo i rzetelnie się przygotowywałam na zmianę, jaką przyniesie jej pojawienie się w naszym życiu. Owszem, czytałam o depresji poporodowej, o poczuciu rozbicia. Ale czemu to miałoby spotkać mnie? Przecież spełniło się moje marzenie – donosiłam szczęśliwie ciążę, wydałam dziecko na świat i teraz pozostawało się tylko tym radować. Tylko, że jakoś tak mało byłam uszczęśliwiona.
Czułam się z tym strasznie. Mała była zdrowa, karmienie piersią szło nieźle. Codziennie odwiedzał mnie kochający i szczęśliwy mąż. Tak, przeżywałam chwile ekstazy. Z uniesienia nie spałam prawie całe cztery noce spędzone w szpitalu, bo leżałam gapiąc się w córkę. Ale gdzieś w głębi narastała panika. Gdy podczas jednego z obchodów neonatolog powiedział mi, że mała zbyt wiele straciła na wadze i trzeba sprawdzić, czy z moją laktacją wszystko w porządku, wybuchłam płaczem. Wtedy już wiedziałam, że stanowczo coś idzie nie tak, jak potrzeba.
Wszystko się zmieni, gdy będziemy w domu – myślałam – wyjdziemy z tego przebrzydłego szpitala. Koniec z niewygodnym łóżkiem, na którym nie mogę usiąść z powodu potwornego bólu krocza. Koniec z zakłócaniem snu małej przez szpitalne ceremonie, z pakowaniem jej pod kran przez położną przerzucającą noworodki jak główki kapusty. W domu będzie spokój, wszystko się ułoży.
Ale się nie ułożyło. Wręcz miałam poczucie, że jest coraz gorzej. Córka, która ani razu nie pisnęła tarmoszona podczas szpitalnych kąpieli, rozkrzyczała się strasznie w naszych najczulszych i najdelikatniejszych objęciach, gdy przystąpiliśmy do ceremonii ablucji. I od tej pory było tak codziennie. Kąpiel nieuchronnie napawała mnie trwogą połączoną z poczuciem klęski.
Dodatkowo okazało się, że nasza córka, do tej pory śpiąca godzinami w szpitalnej mydelniczce, najwyraźniej nie może znaleźć w swym domu spokoju. Odłożona do łóżeczka natychmiast domaga się powrotu na ręce. Śpi tylko na piersi ojcowskiej lub trzymając w ustach mój sutek. Mąż nadrabiał zaległości w lekturach. Ja zaś spędzałam dni nieuczesana, nieraz do popołudnia snując się w piżamie, biegnąc truchcikiem do toalety, z której wyrywało mnie po chwili rozpaczliwe wołanie małej, któremu sama obecność taty nie mogła zaradzić.
Przez dom przetaczała się fala gości. To dodatkowo mnie frustrowało i czyniło nasze życie jeszcze bardziej chaotycznym. Nie miałam kiedy się umyć, zjeść posiłku. O przyrządzeniu obiadu najczęściej nie było mowy – kiedy? Życzliwi serwujący mi, w obliczu zastanej degrengolady, rady i wskazówki, byli ostatnią rzeczą, której bym sobie wówczas życzyła. Przychodzili jednak pełni jak najlepszych chęci, a ja miałam poczucie, że moja porażka bezlitośnie unaoczniona przed światem, staje się jeszcze bardziej wyrazista.
Córka, którą w pierwszych dniach karmiłam z takim uniesieniem, teraz wydawała mi się bezduszną istotą, traktującą mnie przedmiotowo. Siedząc całymi dniami z nią przy piersi, czułam się jak w pułapce. I tak strasznie wstydziłam się tych uczuć. Przecież drżałam o moje dziecko. Tak bardzo cierpiałam, gdy ono zdawało się być nieszczęśliwe, na przekór mym wszystkim staraniom.
Mogłabym tak jeszcze długo. Początek macierzyństwa to jeden z najbardziej wypierających mnie z poczucia pewności siebie okresów mojego życia. Magia macierzyństwa z folderów reklamowych, którymi zostałam zasypana w czasie ciąży i po porodzie, okzała się gigantycznym oszustwem. Albo wyzwaniem, któremu nie umiałam sprostać. A przecież byłam matką i powinno być to oczywiste – instynkt i inne tego typu legendy.
Czy to, o czym piszę, wydaje Ci się znajome? Odkąd jesteś matką, zmagasz się z poczuciem porażki? Ile razy czułaś się zawiedziona sama sobą? Czy nieobce jest Ci uczucie, że nawalasz?
Cykl „Kobiety na skraju załamania nerwowego” ma pokazać, że można przeżyć bezkolizyjnie wszelkie zawody, doświadczyć poczucia rozdźwięku między ideałami a rzeczywistością. I wcale nie musi to odbyć się kosztem wiary w siebie. Rozprawimy się ze szkodliwymi mitami. Jeżeli zechcesz go wzbogacić o własne doświadczenia, bardzo Ci będę wdzięczna. Sama postaram się zaprosić do rozmowy mamy, które inspirują mnie swą siłą, zwłaszcza w chwilach, gdy nie jest o nią łatwo.
Jest wśród nas tak wiele bohaterek heroicznych. Nie dajemy się poczuciu klęski, choć tak często nas dopada i dajemy siłę swym dzieciom. Warto o tym opowiedzieć.