Co takiego sprawia, że sprzedaż farmaceutyków w naszym kraju to żyła złota? Czy jesteśmy narodem, który obsesyjnie dba o swoje zdrowie, chodzi do lekarzy i posłusznie stosuje się do wskazań, czy przeciwnie – nie ufamy służbie zdrowia i nie mamy czasu na stanie w kolejkach do przychodni, więc wolimy leczyć się na własną rękę?
Rozmawiałam niedawno z doświadczonym pediatrą, który powiedział między innymi: ”Wie pani, co jest największą zmorą dzisiejszych lekarzy? Żaden z pacjentów nie chce położyć się do łóżka. Szkoda im czasu. Chodzą, zarażają innych, a kiedy pojawią się komplikacje, na gwałt szukają pomocy. I stąd mamy te lawinowe epidemie gryp, infekcji i innych atrakcji”. Trudno było się z nim nie zgodzić.
Sama nieraz poszłam chora do pracy. A ostatnio, ewidentnie przeze mnie, po paru dniach takiego „leczenia się” przy biurku, kaszlał i kichał cały zespół. Nie jestem z tego dumna i obiecałam sobie, że to ostatni raz. Jeśli ja mam w nosie swój dobrostan, moja sprawa, ale oprócz mnie są też inni ludzie. Niby wszyscy to wiemy, ale komu chce się o tym pamiętać…
Chorzy rodzice chodzą do pracy i chore dzieci prowadzą do przedszkola. Za każdym razem mnie to denerwuje, ale nie umiem zareagować, więc milczę i czuję się jak tchórz. Po pierwsze – nie ma nic gorszego niż eksplozja rodzica, którego dźga się ostrym narzędziem w bok, więc się zwyczajnie boję. Po drugie – nie umiem sformułować swojej uwagi tak, żeby nie dźgać. Po trzecie – trochę rozumiem sytuację rodziców, którzy za każdym razem, kiedy dziecko jest chore muszą brać zwolnienie. Nie wszyscy mają nianię, babcię albo kogoś innego, kto mógłby się dzieckiem zająć. Jest lęk o to, że znowu zawalą. O to, co pomyśli pracodawca, koleżanki i koledzy z działu. Towarzyszy temu przerażająca wizja piętrzących się zaległości. Jest też frustracja związana z siedzeniem w domu.
W pierwszym roku przedszkola, kiedy dzieci wydawałoby się chorują bez przerwy, dwa tygodnie z ospą, szkarlatyną albo inną chorobą dziecięcą to chleb powszedni. Jest to naprawdę duży problem. Co więc zrobić poza udawaniem, jak najdłużej się da, że dziecko nie jest aż tak chore, jak na to wygląda?
Nie mam żadnego złotego rozwiązania, poza dwoma, banalnymi, które od pokoleń powtarzają lekarze. Po pierwsze – wzmacniać odporność. Po drugie – pozwolić dziecku chorować. W domu, a nie w przedszkolu.
Pierwsze przykazanie realizujemy chętnie, karmiąc dzieci tranem, witaminami i związkami bioflawonidów z domieszką jodu – licząc, że coś w końcu zadziała. Za to drugie przykazanie to prawdziwe wyzwanie. Bo, jak powiedział cytowany pediatra: „na chorowanie dzisiaj już nikt nie ma czasu”. Co więc robimy? Bagatelizujemy, powołując się często na tzw. „katar przedszkolny” o bliżej nieokreślonej definicji i modlimy się, żeby samo przeszło.
Widziałam „katar przedszkolny” w wersji łagodnej, który rzeczywiście był niegroźną reakcją na spotkanie z wirusami. Widziałam też wersję z zielonymi glutami do pasa, gorączką i podkrążonymi oczami. Trzy dni później okazało się, że dziecko ma zapalanie płuc, chociaż mama upierała się, że to tylko… „katar przedszkolny”. Niejednokrotnie słyszałam różne, mniej lub bardziej zakamuflowane, informacje dotyczące stanu zdrowia dziecka.
„Wiesz, nie wiem co mu jest”, podsłuchałam kiedyś, jak mama chłopca bladego jak ściana mówi do innej mamy na zajęciach plastycznych dla maluchów. „Wczoraj cały wieczór wymiotował”, dodała. Następnie beztrosko odprowadziła go do sali. Zgaduj zgadula, co stało się dwa dni później? Rotawirus rozłożył pół grupy.
„Krzyś dostał jakiejś wysypki i miał wczoraj temperaturę”, zwierzyła się mama Krzysia na pewnych urodzinach, „ale to chyba nic poważnego”. Dwa tygodnie później kilkoro małych gości, w tym rzecz jasna Krzyś, miało ospę.
Zaprosiliśmy kiedyś znajomych z dziećmi, którzy zarzekali się, że są zupełnie zdrowi, mają tylko lekki katar. Jak się okazało był to „katar przedszkolny”, tzn. dzieciomniewiarygodnie lało się z nosa, po godzinie zabawy okazało się, że mają gorączkę i zaczynają kasłać. Rodzice nadal upierali się, że to nic takiego. Dwa dni później wszyscy byliśmy chorzy.
Słyszałam też inne opowieści z różnych przedszkoli i żłobków, do których chodzą dzieci znajomych. O dziewczynce, której panie podawały antybiotyk, bo „ w zasadzie dobrze się czuła, więc po co ma siedzieć w domu z lekką infekcją”. O chłopcu, który chodził z gorączką do przedszkola, bo rodzice upierali się, że ma podwyższoną temperaturę z „nadmiaru emocji”. O dziewczynce, której rodzice notorycznie prosili wychowawczynie „żeby lepiej nie wychodziła na dwór, bo… jest zimno”. O maluchach, którym nagminnie w żłobku, w czasie przebierania wypadały czopki przeciwgorączkowe, które rodzice aplikowali przed wyjściem z domu. I nie jest to miejska legenda.
Są przedszkola (zwykle prywatne), w których wymagane jest zaświadczenie od lekarza, że dziecko jest zdrowe, jeśli tylko jego stan wzbudza wątpliwości. I kadra przedszkolna z żelazną konsekwencją tego pilnuje. Ale to rzadkość. Bo naprawdę istnieje coś takiego jak „katar przedszkolny”, który jest reakcją obroną małego organizmu z potężnym uderzeniem wielkich mikrobów, szczególnie w pierwszym zetknięciu z przedszkolem czy żłobkiem. Ma on zwykle łagodną postać. Ale jak udowodnić rodzicowi, że to, co na załączonym obrazku, na pewno łagodne nie jest? A poza tym, jak już pisałam – praca, zwolnienia, a jakoś żyć trzeba. No nie?
I tak sobie myślę, niby tak o siebie dbamy, ćwiczymy, staramy się dobrze odżywiać, obchodzi nas zanieczyszczenie środowiska i staramy się żyć ekologicznie. Generalnie, coraz więcej w nas troski i empatii dla otaczającego świata, ale jakoś tak się dzieje, że kiedy chorujemy albo chorują nasze dzieci, często przymykamy na to oko. Co tam katar, gorączka i dreszcze – chory jesteś dopiero, kiedy ledwo zipiesz. A jeśli jesteś jeszcze na chodzie, to marsz do pracy i marsz do przedszkola!
A może warto by było – jeżeli już nauczyliśmy się szanować zieleń i zamieniliśmy torebki foliowe na płócienne – nauczyć się szanować także siebie? A przy okazji innych? I z apteką, wbrew pozorom, niewiele ma to wspólnego.