Pamiętacie mój ostatni tekst o strasznych chwilach początku mego macierzyństwa? Tak, był okropnie dołujący. Dni mijały w pocie i krwi. Były też łzy. Płakałam w środku, moje nastawione było niczym barometr emocjonalny. Dziecko też płakało, a ja nie wiedziałam, co robię źle. W ciąży przygotowałam się rzetelnie do tego, by być jak najlepszą matką. Ale zapomniałam o sobie.
Nie mógł mi pomóc mąż, jeszcze bardziej chyba pogubiony we wszystkim niż ja. Nie miałam przy sobie żadnej doświadczonej przyjaciółki. Jasne, babcie mojego dziecka można uznać za doświadczone osoby. Ich wiedza na temat tego, jak zajmować się noworodkiem, była jednak odległa o lata świetlne od tego, o czym czytałam. Największym wsparciem i pomocą były obiady, które przywoziła nam moja teściowa. Pozostawałam jednak przeraźliwie samotna i wystraszona. Potrzebowałam pomocy.
Z pradawnych czasów wywodzi się tradycja, która do tej pory jest kultywowana w społecznościach żyjących bardziej pierwotnie, np. w Ameryce Południowej i Środkowej. Nad położnicą, która urodziła swe dziecko, pieczę sprawują kobiety. Nie musi ona się martwić o prace domowe czy na rzecz plemienia – ma być tylko blisko ze swoim dzieckiem.
W naszej rzeczywistości na taki luksus nie można liczyć. Wizyty rodzinne, w praktyce, często sprowadzają się do tego, że oszołomiona porodem i burzą hormonalną mama musi zatroszczyć się o to, jak przyjąć gości. Ci bywają bezrefleksyjni, przybywają tłumnie, wypełniają dom swą hałaśliwą obecnością. Przesiadują długo i chcą na moment potrzymać dzidziusia. Tyle przecież się na niego naczekali. Gdy wreszcie wychodzą, zostawiają rozdrażnione niemowlę i umęczoną matkę, która teraz musi jakoś wyciszyć dziecko przed nocą.
Znacie to? Ja znam za dobrze. W czasie, gdy rodziły się nasze dzieci, raczej nie byliśmy ulubieńcami towarzystwa. Coraz trudniej nam bowiem było robić dobrą minę do złej gry i nie chcieliśmy czynić z nowo narodzonego dziecka pucharu przechodniego. Dlatego tak dobrze wspominam obiady, które przywoziła mi teściowa. To było proste, kobiece wsparcie. Ale nie mogłam się przed nią wygadać i podzielić całym moim rozczarowaniem samą sobą.
Sporo czasu w ciąży przesiedziałam przez komputerem. Ponieważ byłam późno debiutującą mamusią i pierwszą ciążę straciłam, z reguły oblegałam wszechwiedzącego doktora Google. Wyszukiwałam tysięcy tłumaczeń przyczyny bólu brzucha po lewej stronie, dziwnego zachowania dziecka, polegającego na niepokojącym spokoju oraz straszliwego niebezpieczeństwa związanego z nagłymi i energicznymi ruchami.
Kiedyś trafiłam na jedno z for dyskusyjnych. Zaczęłam czytać jedno. Potem drugie. Czytałam regularnie, czekałam na nowe posty bardziej niż na serial w telewizji. Przywiązałam się do forowiczek, żyłam ich życiem. Po urodzeniu dziecka nie przestałam czytać.
Potem meldowałam mężowi: a wiesz, że u Igrinki jej mała też tak samo płacze przy kąpieli? A Stasio Mireli nie pozwala jej się wyspać, budzi się dokładnie o takich samych porach, jak nasza… No, nie wiem… Kalina i jej mąż wyjechali z Lenką już na spacer. Moim zdaniem to jest za wcześnie, jak sądzisz?…
Któregoś dnia mąż stanął okoniem. I oznajmił, ze mam się wreszcie przestać wygłupiać i normalnie zarejestrować na forum. „Jesteś wampirem emocjonalnym, wiesz?” – dodał. Całe szczęście, że w końcu mi to powiedział.
Nie mam pojęcia, czemu aż tak długo wzbraniałam się przed wejściem na forum. Poczucie, że to obcy mi ekshibicjonizm? Niechęć przed angażowaniem się? Czymkolwiek to było, niezmiernie żałowałam, że powstrzymało mnie to przed rejestracją tak długo. Bo gdy po raz pierwszy odezwałam się nieśmiało na wątku poświęconym Lutowym Maluszkom 2009, poczułam się, jakbym wreszcie odnalazła moich zaginionych gdzieś przyjaciół.
„Moje forumowe Przyjaciółki” – pisałam często i nie miałam poczucia nadużycia, choć z zasady nie szafuję tym słowem. Od wielu, wielu lat nie miałam takiego poczucia kobiecej siły, którą czerpałyśmy z dzielenia się doświadczeniami i wspierania w codziennych wyzwaniach naszych macierzyńskich dni. Byłyśmy różne, dzieliło nas wiele kilometrów. Ale gdy siadałam przed komputerem, czułam się, jakbym znalazła się w intymnej atmosferze spotkania naprawdę bliskich sobie osób.
Choroby dziecka, niepokojące zachowania, niezrozumienie współmałżonków czy różnice zdań na temat pielęgnacji między nami a naszymi matkami. Nie musiałyśmy mieć w danej kwestii tego samego zdania, ale ważne było podzielenie się trudnością, poczucie, że zostałyśmy wysłuchane i wysłuchanie innych. Opadały emocje, wracał spokój i z nowymi siłami każda ruszała w swoją codzienność. Czy byłyśmy uzależnione od forum? Oczywiście. A czy to był problem?
Mój mąż, gdyby wierzył w bóstwa, zapewne spaliłby przed tym czy owym ołtarzem niejedno wonne kadzidło w podzięce za to miejsce w sieci. Został zwolniony z funkcji mojego jedynego powiernika i poduszki do wypłakania oraz przypomniał sobie, że mam ładny uśmiech. Nasza córka zyskała spokojniejszą mamę, która wreszcie mogła wlać w nią wraz ze swym mlekiem poczucie, że znalazła się w naprawdę właściwym miejscu. Myślę, że gdyby mogła i ona wzniosłaby swojego rodzaju modlitwę pochwalną. A może zresztą wznosiła? Dopiero uczyłam się jej języka, nie wszystko było oczywiste.
Gdy odkryłam na teście dwie kreski, cały mój wątek świętował wraz ze mną. Szybko poszukałam wątku „Grudniówek 2010”. Okazało się, że ciąża przeżywana wraz z obecnymi tam dziewczynami minęła szybko, wręcz za szybko. Była okresem emocjonującym i rozrywkowym. Listopad 2010 rozpoczął atmosferę godną igrzysk olimpijskich. A w zasadzie lepszą. Nie było żadnych przegranych. Kibicowałyśmy sobie, emocjonowałyśmy się kolejnymi porodami, z entuzjazmem komplementowałyśmy kolejne maluszki. Pocieszałyśmy czekające niecierpliwie przyszłe mamy, że na pewno w końcu nadejdzie i ich moment. Najwyżej urodzą dziecko o rok młodsze.
Pierwsze godziny porodu mojego syna są na żywo zrelacjonowane w dwóch wątkach. Ponieważ nie byłam pewna, czy to rzeczywiście już, dziewczyny wraz ze mnąoczekiwały na kolejny skurcz. Gdy rzecz stała się już pewna, z izby przyjęć donosiłam SMS-ami, jak rozwija się akcja i ile wynosi rozwarcie. Gdy doniosłam o narodzinach małego, wątek lutowy zaczął zbiorowe oblewanie. Na wątku grudniowym nie było na to czasu. Rozlało się z rogu obfitości i tego dnia urodziło się pięcioro „Grudniowiątek”!
Macierzyństwo w wydaniu „dwójka dzieci – mała różnica wieku”, okazało się sporym wyzwaniem. Ponieważ na tym etapie na długie smutki naprawdę nie mogłam sobie za bardzo pozwalać – skupiona na tym, by zaspokoić potrzeby emocjonalne mojej dwójki w sposób jak najbardziej zbliżony do zadawalającego – szukałam szybkich rozwiązań. Już w ciąży wiedziałam, że to, co nie udało się przy pierwszym dziecku, teraz jest nieodzowne: muszę nosić dzieci w chuście. I nadszedł czas forum chustowego.
Nie spodziewałam się, że forum, na którym zarejestrowałam się po to, by opanować techniki wiązań dzięki wskazówkom pomocnych instruktorek i doświadczonych w chustowaniu mam, zmieni tak wiele w moim życiu. Na początek dowiedziałam się, że wybrany przeze mnie sposób wychowywania dzieci ktoś nazwał Rodzicielstwem Bliskości. A potem zaczęłam czynić kolejne odkrycia, które zrewolucjonizowałymoje życie i otworzyły przede mną zupełnie nowe perspektywy. Ekologiczne prowadzenie domu, minimalizm, nowe pomysły na samorozwój… Na pewno jeszcze nie wyczerpałam do końca inspiracji, które oferują rozmowy z obecnymi tam forowiczkami.
Ale przede wszystkim – fora to ludzie. Tyle życzliwych i pomocnych osób. Magda, która przysłała mi mnóstwo ubranek po swoim synku, gdy byłam w kolejnej ciąży. Ania, która przywiozła mi je na nasz pierwszy mały „zlot chustowy”. Asia, która nauczywszy się tworzyć cuda z masy solnej, przysłała dwa aniołki stróże, czyniące teraz swoją powinność nad łóżeczkami moich dzieci. I zawsze pierwsza przysyłająca mi życzenia na urodziny ¬ tak wzruszające, że regularnie nad nimi płaczę.
Ola, która w krytycznym momencie pomogła mi znaleźć pracę. Wiola, najwierniejsza czytelniczka promująca mój blog. Olga, która zawsze służyła fachową poradą, gdy miałam jakieś wątpliwości. Ania, na której życzliwą radę i wsparcie zawsze mogę liczyć. Dziewczyny, które zrzeszone na osobnym forum dzielenia się wiarą, zawsze modlą się, gdy taka czarna owca jak ja, prosi o pomoc. Mogłabym długo jeszcze wymieniać osoby, którym jestem za coś bardzo wdzięczna.
To, że kiedyś zaplątałam się w sieć, okazało się być zbawienne. Mam teraz wielkie plemię. Moje dzieci zawdzięczają mu lepszą matkę, mąż fajniejszą żonę, a ja to, że odważyłam się pisać.
Nie wzdragajcie się przed skokiem w sieć, gdy nie czujecie wokół siebie wielkiej mocy płynącej z kobiecej solidarności. Samotność, poczucie rozbicia i niepewności – łatwiej sobie z nimi poradzić, gdy ktoś powie: rozumiem. I będziecie wiedzieć, że nie są to puste słowa, gdyż dzielicie to samo doświadczenie, jakim jest macierzyństwo.