Nakreśliła swoją rzeczywistość: ogród, zwierzęta, przyjazne, spokojne miejsce. Dziecko bez obaw zostawiane przed domem. Bez hałasu i spalin dookoła, nerwowych i krzykliwych sąsiadów, rozbestwionych kierowców na podwórkach. W mieście można tylko o takiej rzeczywistości pomarzyć.
Jestem freelancerem. Zarabiam siedząc przy komputerze. Czy praca w obecności dzieci jest łatwa? Na ten temat możecie przeczytać sporo wypowiedzi. Ale chyba nie znajdziecie takiej, w której współpraca dzieci będzie przedstawiona jako atut dla wydajności. Rzecz w tym, że zamknięte we wspólnym mieszkaniu z pracującą mamą dzieci, najczęściej bardzo pragną zaangażować się w jej zajęcie. Niemożność poświęcenia im całej uwagi, która przecież im się należy, powoduje, że walczą o nią dzielnie. Praca mamy najczęściej polega w tym pojedynku i trzeba ją reanimować nocą.
Zupełnie inaczej jest, kiedy jadę z dziećmi na wieś, do babci, która ma ogród. Jeżeli tylko sama nie szukam towarzystwa moich dzieci, one świetnie się beze mnie obywają. Godzinami bawią się zrywając trawę. Mają jej tyle, że zajęcie zdaje się być perspektywiczne. I nikomu nie przeszkadza namaszczenie, z jakim się jej oddają. To przecież bujna trawa, nie zdeptany skwerek, na który i tak z wielu względów, dzieci nie wypuszczam.
Na wsi odbywają się wyprawy tylko dla dzieci. Dorośli nie są mile widziani. Wyprawy te są aktem wolności nie tylko dla milusińskich. Dorośli też mogą się nimi napawać, bo gdziekolwiek nie ruszyłyby się dzieci, poza komarami, nic im nie zagraża. A te można przecież odstraszyć odpowiednim środkiem.
Piaskownica, w której bawią się na wsi moje dzieci, jest przeze mnie obserwowana ze spokojem. Nie z lękiem i podejrzliwością, jak ta na naszym podwórku w mieście. Nigdy nie mogę być pewna, kto akurat się w niej załatwił. Czynią to bowiem nie tylko okoliczne koty i psy. Przynajmniej oficjalnie jeden sąsiad z dołu, mimo wymownych tabliczek zakazujących procederu, regularnie pod osłoną nocy wypuszcza psa na podwórko. Obecnie sąsiad ów zakupił jeszcze jednego labradora. Nie sądzę, aby z tej racji zapałał nagłą miłością do nocnych spacerów. Mieszka na niskim parterze, zatem podwórko jest dla niego szczególnie dogodne.
Od sikania w piaskownicy nie stronią też starsze dzieci. Nimi powoduje czysta złośliwość wobec sąsiadki, która czuwa na balkonie, by zapobiegać podobnym wyczynom. Piaskownica, w której bawią się moje dzieci na wsi, jest eksplorowana tylko przez nie, ponieważ zasłania się ją na czas nieobecności zainteresowanych. Rzecz na naszym podwórku nieosiągalna.
Najdotkliwszy upał na wsi jest niestraszny. Po pierwsze – znosi się go jakoś lżej. Dające cień i zapach rośliny, a nie mury, które oddają tylko całe nagromadzone ciepło, nawet wieczorem, gdy pojawia się szansa na ochłodę. Absolutna swoboda w dostępie zgrzanej dziatwy do wody. Baseny, wanienki rodem z czasów niemowlęcych. Prysznice prosto z węża? Proszę bardzo. Nic tylko korzystać i się chłodzić.
W naszym własnym mieszkaniu dysponuję tylko wanną z chłodzącą kąpielą i zacienionym balkonem. Na balkonie tym uskuteczniam dostarczanie znużonej dziatwie zabawy. Wysilam całą swą inwencję twórczą. Macham ręką na ozdabianie okien witrażami w niekonwencjonalnym wydaniu i oferuję dzieciom farby do malowania rączkami oraz dwa gigantyczne pudła po pizzy, łudząc się, że odciągną one uwagę artystów od okien. Częściowo się udaje. Okno prawie się uchowało, jednej szybie dostały się jedynie malownicze esy-floresy. Za to artyści postanowili iść w ślady starszej młodzieży i pokryli już częściowo swe ciała malowidłami. Z tej racji czym prędzej rozdziewam ich ze skromnych szat, pozostawiając jedynie majteczki, by nie podpaść pod paragraf. Jeszcze zmiana farb na te do malowania buzi – gotowe!
To pociąga zabawę jeszcze przez czas wystarczający, by ściągnąć zazdrosne spojrzenia tych dzieci, którym jakimś cudem udało się wyrwać na chwilę na balkon. Nadciągająca po chwili ich matka upewnia się zaś, że nie myliła się. Jestem jakaś dziwna. Ściąga swe pociechy z balkonu, z urażoną miną odpowiada mi „dzień dobry” i znika.
Artyści zapewne spędziliby czas jakiś jeszcze na pracy twórczej, ale moje czujne oko wyłapuje moment, gdy słońce wkrada się na balkon i w związku z tym ogłaszam ewakuację do wanny wcześniej napełnionej chłodną wodą. Tam czas jakiś pozwalam twórcom odmoczyć się, by następnie zabrać się za szorowanie. Farby bowiem, które w założeniu powinny być łatwo usuwalne, jakoś wcale nie chcą tak łatwo ustąpić, a po południu mamy wybrać się nad jezioro i nie chcę, by ktoś uznał, że nasze dzieci są ofiarami przemocy domowej (zmyte nie do końca malowidła czynią nad wyraz sugestywne wrażenie).
I teraz zgadnijcie: jak wiele zdziałałam, odnośnie pracy, przez te dwie godziny, podczas których intensywnie starałam się zająć swe dzieci tak, by nie ładowały mi się non stop na kolana, by pomóc mi pisać? Pięć linijek. Dumne pięć linijek, bo się udało czy żałosne pięć linijek, bo tak mało?
Stanowczo, bardziej prowincjonalna prowincja to byłoby to, co dałoby mi pracować, a moim dzieciom cudownie spędzać czas. I nie musiałabym odbywać spacerów. Jak ja ich nie cierpię czasami. Zwłaszcza, gdy zaczyna się przedwiośnie i co piąty krok słyszę dwugłos: kupa! kupa! W naszym mieście są co prawda rozstawione specjalne pojemniki w kształcie piesków. Można do nich wrzucać psie odchody. Ale znam tylko dwóch właścicieli, którzy z tej opcji korzystają. Wszystko wskazuje na to, że są w dramatycznej mniejszości. Na wsi zatem nie musiałabym się wlec na obowiązkowy spacer, na który często naprawdę nie mam ochoty, ale przecież trzeba dzieci przewietrzyć. A nie zawsze obowiązek ten musi spadać na męża, który wypełnia go ze stanowczo większym entuzjazmem. Na wsi po prostu wygoniłabym towarzystwo przed dom.
Obcowanie z przyrodą. Ostatnio u babci moje dzieci przez godzinę z dzikim entuzjazmem tropiły winniczki. Tak, w mieście też znalazły ślimaki i nie przeszkadzało im, że to pośledniejszy gatunek. To mnie przeszkadzało, że ukochane mięczaki dziatwy rezydują pod murkiem, pod którym też… Starczy fizjologii jak na jeden tekst.
Może nawet całego tekstu już starczy? Błagam, wybaczcie ton malkontencki, w który już miałam nie wpadać. I skrajny subiektywizm. Upał mnie zmógł i pozbawił weny twórczej, której trzeba by sporo, by wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu wobec rzeczywistości mojego sennego miasta. Zwłaszcza w prawie czterdziestostopniowym upale, w którym nie sposób wywlec marudne dzieci na rozpalone ulice. Może gdy czytacie ten tekst, jest już chłodno i myślicie sobie: zwariowała baba. Niech pomyśli, czy na wsi zimą też byłaby taka zachwycona? Albo, jakby jej dzieci miały dojeżdżać do szkól, których przecież na wsi jest coraz mniej? Ciekawe, co by wtedy powiedziała?
No to powiem wam tak. Zwariowana baba, by się zupełnie dobić, pooglądała sobie parę blogów wiejskich mam, na których zobaczyła, jak w uroczych zimowych sceneriachbawiły się pogodne dzieci. Szczęśliwe, jak rzadko kiedy ich rówieśnicy w miastach, brnący przez brudną śniegową breję. A co do szkoły, to zwariowana baba myśli o edukacji domowej.
Tak, upał jeszcze dostatecznie nie zelżał. Ale to nadejdzie. I zapewne stanie się to początkiem zbyt radykalnej zmiany. Stanie się, jak na potrzeby piszącej zbyt zimno. Do tekstów powróci jednak ton krzepiący, bo głos zabiorą znów inne mamy z prowincji. Na przykład te, które w swych miejscowościach są pionierkami edukacji domowej. To już niedługo, obiecuję.
Poczekacie?