Kupujemy z uniesieniem i wypełniamy przestrzeń, która czeka na najważniejszego gościa. Nowe sprzęty trzeba rozłożyć odpowiednio wcześniej, by uleciał z nich zapach środków, z jakich je wykonano. Dotyczy to szczególnie tych, w których dziecko będzie spędzało dużo czasu. Łóżeczko, kołyska. Która z Was nie wpatrywała się z uczuciem w to wymoszczone przytulnie gniazdko, wyobrażając sobie błogo śpiące w nim maleństwo?
Ja się wpatrywałam. Wpatrywałam się i unosiłam. Są jednak dzieci, które błogo śpią. I są takie, które się budzą. Często. I moje właśnie do tej drugiej kategorii należały.
Dla córki kupiliśmy olbrzymie łóżeczko. Nie uświadamialiśmy sobie, jak jest wielkie, nim nie przyszłam ze szpitala i nie położyłam tego okruszka w praktycznym łóżko-tapczaniku. Córka, po odjęciu szczebelków i ścianek, śpi w nim po dziś dzień (a ma już przeszło cztery lata). Ekonomiczny zakup, taki łóżko-tapczanik. Ale nie kładźcie w nim noworodka!
Nie mogłam pojąć, jakim cudem mała spała błogo w szpitalnej mydelniczce, a tak źle w troskliwie przygotowanym przez nas gniazdku. Znacznie później przeczytałam o tym, że na tak wczesnym etapie niemowlę wcale nie pragnie wolnej przestrzeni. Wiele jeszcze musiałam przeczytać, nim zrozumiałam swoje dziecko. Niestety, za późno poznałam odpowiednie lektury. Dlatego spędzałam długie godziny nocne na kanapie przy posłaniu córki, trzymając ją w objęciach i zasypiając nad nią. Bo założyliśmy, że mała od razu będzie mieszkała w swoim pokoiku i spała z swoim łóżeczku.
Za dnia chodziłam nieprzytomna, cudem omijając framugi. Ale nie spasowaliśmy. Nie chcieliśmy, by dziecko spało z nami w łóżku. To miała być przestrzeń dla nas. Podobnie jak i nasz pokój. Kiedy nadchodził czas usypiania, brzuch mnie zaczynał boleć jak podczas sesji, gdy truchlałam przed kolejnym egzaminem. W nocy nieraz płakałam nad płaczącym dzieckiem. Nie pasowaliśmy jednak nadal. Mała zawsze spała w swoim pokoju.
Zaznaczmy, że przyszedł jeszcze czas, gdy w desperacji szukałam ratunku w złej literaturze. Nie wiedziałam, rzecz jasna, że to zła literatura i z uporem godnym lepszej sprawy katowałam siebie i dziecko metodą „podnieś-połóż”. Raz urządziliśmy wieczór wypłakania i pośród strasznego krzyku córki i naszych łez przelewanych w pokoju obok, czekaliśmy aż zaśnie. Do dziś dręczy mnie sumienie na wspomnienie tego jednego razu.
Tak, popełniliśmy przy córce wiele błędów. Ale wytrzymaliśmy twardo: ani jednej nocy nie spędziła w naszym łóżku. Do czasu, gdy doznaliśmy oświecenia i męczoną złymi snami dwulatkę ochoczo przygarnialiśmy, gdy przychodziła w środku nocy. Myślę, że córka mogła być cudownie śpiącym niemowlęciem, ale jej to utrudniliśmy. Cóż, trafił się jej szereg wątpliwych bonusów związanych z byciem dzieckiem rodziców-debiutantów, błądzących we mgle.
Syn miał więcej szczęścia. Już wiele wiedziałam, oczekiwałam go spokojniej. Mnóstwo spraw było przemyślanych i zaplanowanych. Nie przewidziałam jednego. Że nasz syn będzie po prostu nocnym markiem. I cóż z tego, że ułożony został w przytulnej kołysce, a nie wielkim łóżeczku? Cóż, że uspokajając go, używałam niesamowitych metod doktora Karpa? Nawet to, że dostąpił łaski rezydowania w naszym pokoju (nie chcieliśmy, by budził siostrę), nie wystarczyło.
Syn zasypiał kołysany, owszem. Ale budził się w nocy wielokrotnie i ciężko było go uśpić. Twarde veto w kwestii zaproszenia do naszego łóżka obowiązywało zaś i w jego przypadku. Dlatego, tak jak kiedyś nad córką, spałam teraz skurczona nad nim. Potem syn został przeniesiony do pokoju dziecięcego. Stało się to na etapie, gdy naprawdę dobitnie nas przekonał, że wyrósł z kołyski. Trzeba było zmierzyć się z wizją usypiania w nowym miejscu.
Łóżeczko, wybrane przez nas nieco rozumniej, było turystycznym sprzętem zaopatrzonym w bieguny. W porównaniu z kołyską też było jednak ogromne i kołysany maluch przetaczał się w nim z jednej strony na drugą, co nijak nie sprzyjało uspokojeniu. Na szczęście byłam już nieco bardziej światła. No i nosiłam w chustach. Jedna z chust właśnie została na stałe przywiązana do przeciwległych kątów łóżeczka i utworzyła hamak. Łagodnie kołysany w nim syn, zasypiał błogo. Potem jednak budził się w nocy. I nie zasypiał, najczęściej na wiele godzin.
Nie płakał, nie wszczynał awantur. Po prostu robił sobie przerwę. A ja, siedząc i kołysząc jego łóżeczko przez godzinę, potem kolejną i jeszcze kolejną, klęłam na czym świat stoi i ogarniały mnie myśli zbrodnicze. Bo wiedziałam, że nazajutrz czeka mnie wczesna pobudka i cały dzień, w którym nie odeśpię zaległości. Gdy syn ucinał sobie drzemkę, następował święty czas tylko dla córki. Miała ona przecież jak najmniej dotkliwie znieść dzielenie mamy z zaborczym intruzem, który rozpanoszył się w domu na dobre i najwyraźniej nie zamierzał kończyć przeciągającej się wizyty.
Podczas jednej z nocy zaczęłam być zalewana przez takie fale agresji i niechęci do własnego dziecka, że chwyciłam się ostatniej deski ratunku. Zaczęłam pisać. Wątek nazywał się Grupa wsparcia dla rodziców nocnych Marków… albo wyznania Mr.Hyde’a. Wylałam z siebie w pierwszym poście cały mój gniew, rozżalenie i wstyd związany z tym, że moje maleńkie dziecko musi doświadczać takich uczuć ze strony kochającej mamusi.
W tym bardzo wstydliwym dla mnie wątku wyrzuciłam z siebie prawdę o tym, iż to, że kocham moje dziecko nad życie, nie zmienia faktu, że w nocy mam wielką ochotę zrobić mu krzywdę. Byłam przygotowana na zdegustowane reakcje forowiczek, ale jeszcze bardziej liczyłam na zrozumienie. Nie przeliczyłam się. Wątek stał się miejscem, w którym grupa „zombiaków”, jak się inaczej nazwałyśmy, dzieliła się swoim poczuciem frustracji i sposobami na to, jak sobie pomóc. Świadomość, że nasze długie, nocne czuwania nie czynią nas najbardziej samotnymi osobami na świecie, bo gdzieś siedzą podobne męczennice, była krzepiąca.
Już nie wiem, kiedy syn zaczął przesypiać noce. Stało się to jakoś niepostrzeżenie. Jedna pobudka w nocy, stopniowo wcale. A teraz, jeżeli nawet wybudzenie się zdarzy, wystarczy przytulenie, uspokojenie i mały odpływa z powrotem w sen. Na ten etap trzeba było jednak zaczekać dwa i pół roku.
Jeżeli urodziłoby się nam trzecie dziecko… wszystko już będę wiedziała. Nie uwierzę w żadne cudowne przepisy. Nie będę wertować kolejnych książek. I nie kupię kolejnego, lepszego łóżeczka. Nie będę spędzać skulona nad nim kolejnych koszmarnych nocy. Dziecko od razu wyląduje w naszym łóżku. Nie będę szarpać się z nocnymi pobudkami i usypianiem po nich. Nawet nie będę wiedziała, czy karmiłam i ile razy. Dziecko, śpiąc obok mnie, ze wszystkim poradzi sobie samo, a ja nie będę snuć się za dnia jak zjawa z przekrwionymi oczami.
Jakiś sposób przecież musi być dobry. A może są dzieci, które od razu przesypiają całe noce? Naprawdę, słyszałam o takich. Podobno istnieją.