No więc, udaję, że płaczę, bardzo załamana faktem, że mnie nie kocha. – Pociekaj świleczkę.
Zsuwa się zgrabnie z chiavari krzesła i podchodzi do półki z książkami, wybiera jedną i mi podaje: – Masz prezencik. Nie płać już.
Taka niby krótka, zwyczajna wymiana zdań, a jaka lekcja. Można uczucia nazwać, można je zakomunikować, one wywołują jakąś reakcję, a potem my też możemy na tę reakcję odpowiedzieć. Franek właśnie jest w fazie testowania tego, jak ludzie reagują na to, co mówi i czy jest to zrozumiałe, więc ostatnio głównie wydaje rozkazy: idź, siadaj, weź, przynieś, śmiej się, płać(z), bądź zła czarownica.
Tosia, z kolei, wczoraj ukończyła w przedszkolu „warsztat teatralny”, na którym uczyła się nazywać i wyrażać różne emocje, a nawet z niektórymi sobie radzić. Daje tego wyraz praktycznie codziennie: „Jestem smutna”, „Czuję radość”, albo: – Jestem zła. Taka zła, że że… – i tutaj wyszczerza zęby i zakleszcza palce tak, jakby miała się na kogoś rzucić (najlepiej na brata). Po czym dodaje – Narysuję, jaka jestem zła, a potem podrę tę kartkę na drobne kawałeczki i policzę do 10. Może mi przejdzie.
Obserwuję tę nową taktykę z wielkim uznaniem i podziwem. Bo sama jak jestem zła, to to… Wolałabym nie opisywać swojego sposobu radzenia sobie ze złością.
– A na co jesteś taka zła? – pytam.
– Na ciebie – mówi.
– O, to nowość – myślę, przełykając gorzką pigułę z pełną świadomością, że to w zasadzie żadna nowość nie jest. – Uhum, a co takiego zrobiłam, że jesteś zła? – dopytuję.
– No właśnie nic! – mówi moja córka. I zabiera się do rysowania swojej złości.
– Jak można być złym na kogoś, który NIC nie zrobił? – nie odstępuję.
– Można. Bo ty tu sobie siedzisz, NIC nie robisz i nie chcesz się z nami bawić. – tłumaczy Tosia.
– Bo nie mam siły i chwilowo nie chce mi się nic robić. Mam prawo – odpowiadam.
– Ja też mam prawo być zła – odpowiada moja super mądra córka, lat prawie pięć.
I myślę sobie, że to święte słowa. Ona ma prawo być zła i mi o tym powiedzieć, mój syn ma prawo mnie chwilo „nie kochać”, a ja mam prawo nie robić NIC. Cały wic w tym, żeby ta druga strona nie reagowała na tę informację przesadnie, z teatralnym dramatyzmem, chociaż można by powiedzieć, że każdy ma prawo reagować jak chce, nawet przesadnie. No, ale w idealnym świecie dobrze by było to jakoś tak po prostu przyjąć, zaakceptować i żyć dalej. Ale jak wiadomo, idealnego świata nie ma, jest tylko ten, który jest.
Chciałabym być taka mądra, jak każą rodzicom w podręcznikach. Kiedy twoje dziecko mówi, że cię nie kocha – to nie znaczy, że cię nie kocha, tylko, że jest sfrustrowane, złe, zawiedzione, jest mu smutno itd. Mądre podręczniki radzą, żeby tę złość dziecka jakoś „wziąć w opiekę”, przygarnąć i zrozumieć. Ale czasem trudno wznieść się na wyżyny swojego rodzicielstwa. Naprawdę trudno.
Kiedy wiesz, że to tylko zabawa to łatwizna – możesz się pośmiać i już. Kiedy wiesz, że to wyrażenie frustracji, bo właśnie odmówiłaś kupienia loda, to pół biedy, jakoś możesz to ogarnąć. Ale, kiedy słyszysz „nie kocham cię” i wiesz, że tak naprawdę twoje dziecko ci mówi, że „w tym momencie cię po prostu nie lubi”, to może boleć. Zwłaszcza wtedy, kiedy masz poczucie, że masz coś za uszami.
Bo siedzisz cały dzień przy komputerze, piszesz tekst, który miał być na wczoraj, ale jakoś nie chciał się do tej pory napisać. Synek cię ciągnie za rękę, nogę, prosi raz, drugi, woła, potem krzyczy, a potem krzyczy i tupie i mówi ci, że jesteś beznadziejna, bo jesteś. A potem pada to sakramentalne: „Nie kocham cię”, które wypadałoby jakoś uznać. No, bo rzeczywiście trudno kochać taką mamę, która cię cały dzień odpycha, olewa i przesuwa, a zamiast zrobić swoją robotę, kiedy spałeś, wolała pooglądać Mad Menów.
Albo wstajesz rano, stanowczo za późno i bez przerwy pośpieszasz swoją córkę, bo zaraz po raz kolejny spóźnicie się do przedszkola. Najpierw ją prosisz, później każesz, a potem już wrzeszczysz, żeby wreszcie założyła buty. No i za to właśnie dostajesz to „nie kocham cię”, całkiem słusznie. Czasem wzmocnione takim zdaniem-perełką, jak „Tatę kocham, a ciebie nie”.
I jak na te „nie kocham cię” reagujesz? Obrażasz się, złościsz, unosisz się, jest ci przykro. Wszystko tylko na pewno nie to, o co chodzi w mądrych podręcznikach dla rodziców. W takich chwilach stajesz się po prostu jeszcze jednym dzieckiem.
Ostatnio zastanawiałam się, co mnie w takich sytuacjach boli najbardziej – fakt, że naprawdę mogą mnie nie kochać, czy też nie lubić czy to, że sama sobie zapracowałam na taką reakcję?
Odpowiedzi udzieliła mi Tosia. – Mamo – powiedziała niedawno zasypiając – Czasem, jak jestem zła i mówię, że cię nie kocham, to nie jest wtedy prawda. Ja cię zawsze kocham, tylko czasem tak mówię.
Pierwszy argument więc upadł.
Został drugi.
Trochę głupio jest mieć mądrzejsze dzieci od siebie.