Odczuwałam tę rewolucję jako napaść na własną integralność. Jako cud owszem też, ale przede wszystkim jako coś nieuchronnego, coś z czego nie będę mogła się już wycofać i to było przerażające.
Dzisiaj, patrząc wstecz, nie mogę się nadziwić, jaki ten czas był intensywny, w jakim dygocie żyłam – wystarczyło nacisnąć nie ten guzik i awantura była gotowa. Pojawienie się dziecka sprawiło, że z osoby dość racjonalnej, trzeźwo myślącej, wręcz chłodnej stałam się w ciągu kilku tygodni niepewną siebie, podenerwowaną galaretą. Może to wina hormonów, może licznych nieprzespanych nocy, może izolacji od pracy, znajomych i przyjaciół, może braku doświadczeń. W każdym razie nie czułam się idealną matką, nie czułam się nawet wystarczająco dobra, czułam się po prostu zła. Byłam do tej roli kompletnie nieprzygotowana, mimo, że bardzo chciałam mieć dziecko. Mimo tych wszystkich książek, które przeczytałam, rozmów z koleżankami, które były już matkami, obserwacji tego, jak żyją, zderzenie z rzeczywistością, kiedy sama przyniosłam czterodniowego noworodka do domu i nie miałam pojęcia, co dalej, było bolesne.
Później wielokrotnie miałam silne poczucie, że to jednak pomyłka, że się nie nadaję, że to przekracza moje fizyczne i psychiczne możliwości. I jakoś tak się stało (psycholodzy to nazywają „racjonalizacją” albo „mechanizmem obronnym”), że szybko z tego poczucia niedopasowania zrobiłam ideologię. „O.K., skoro się nie nadaję”, pomyślałam, „skoro we własnym mniemaniu jestem najgorszą matką świata, więc będę o tym mówić wszem i wobec i bez cenzury. Może poczuję się lepiej, może ubiegnę tych, którzy ewentualnie mogliby mi to zarzucić.”
W tamtym ważnym roku 2006 r. wpadła mi do rąk książka brytyjskiej autorki Stephanie Calman „Bad mothers club” (Klub wyrodnych matek), która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie i stała się moją biblią na kolejne kilka lat. Poczułam nagle, że nie jestem sama, że należę do fajnego, „elitarnego” klubu matek, które mówią o macierzyństwie prawdziwie. Bez lukru, bez ciumkania nad łóżeczkiem, bez tego niemiłosiernego szczebiotu o tym, jakie dzieci są wspaniałe, cudowne i kochane itd. Zaczęłam być matką, która chwali się tym, że na śniadanie daje dzieciom przysłowiowe parówki, że zamiast się z nimi bawić woli zmienić status na facebooku, że dzieci ją niezwykle męczą, że siedzenie z chorymi dziećmi w domu to katorga, że ciąża to stan, w którym czuję się, jak wieloryb wyrzucony na brzeg, a po ciąży, jak stary pomarszczony balon, z którego uszło powietrze, że dzieci zabrały mi wolność, młodość, możliwość realizacji pasji, że… Ta litania praktycznie nie miała końca.
Jakoś w tym samym czasie, może trochę później, w polskim krajobrazie medialnym „kluby wyrodnych matek” zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Najpierw nieśmiało, tylko na forach dyskusyjnych, później zawiązały się oficjalne stowarzyszenia, zaczęto o nich pisać w tzw. prasie kobiecej i dziennikach, wyrodne zaczęły występować w telewizji, nie tylko śniadaniowej, jako te „fajne” matki. Nawet niektóre celebrytki przystąpiły z dumą do klubu.
Ostatnio nabieram przekonania, że bycie wyrodną matką to w zasadzie same zalety. To jest coś , o czym wypada mówić i kim wypada być. Jak nie jesteś „wyrodna” to znaczy, że jesteś zakłamana, dobrze rozumiem?.
Wypowiedź brytyjskiej pisarki Rachel Cusk, na łamach Wysokich Obcasów w zeszłym roku, która porównywała macierzyństwo do śmierci i utraty własnej tożsamości, wiele osób oburzyła i poruszyła, ale nie „wyrodne matki”. One (w tym, jak najbardziej ja, żeby było jasno) się z tym utożsamiały. Na forach pisano, że wreszcie ktoś odważył się publicznie nazwać to po imieniu. TO – czyli fakt bycia matką. Sama napisałam we wstępie do tego wywiadu, że Cusk „odczarowuje” macierzyństwo. Odczarowuje czy przekreśla czarnym flamastrem?…
Dzisiaj, jak się nad tym zastanawiam, to zaczynam się bać, czy to wszystko nie idzie za daleko. Czy z tego zachwytu nad wolnością słowa, z tej radości, że o macierzyństwie można już mówić w zasadzie wszystko i jak się żywnie podoba, nie przeginamy w drugą stronę? Zamiast lukru i różu, zostaje czerń i błoto? Parówki, znużenie i męczarnie?
Czy w tym samozachwycie nad własną wyrodnością nie zapominamy o tym, co fajne, ważne i nieważne również? Co daje radość, nadaje sens, uczy pokory, rozwija? Pytam o to przede wszystkim siebie i trochę jest mi wstyd, że tak uwypuklam to, co z pewnością jest częścią macierzyństwa, niezbyt piękną, ale jest to część, która wcale nie jest najważniejsza.
Nie umarłam rodząc swoje dzieci, w żaden sposób, nawet symboliczny. Czuję się żywa bardziej niż kiedykolwiek. I wcale nie jestem przekonana, czy byłabym dalej, miałabym więcej i mogłabym więcej, gdyby ich nie było. Raczej nie. Na pewno nie cieszyłabym się życiem tak bardzo, jak teraz, nie widziałabym w nim takiego sensu, jak teraz widzę. Ale o tym, jakoś tak… głupio mówić.