Mijają miesiące i rodzice (i cała reszta) nie mogą się doczekać pierwszego słowa. Kiedy się to pierwsze słowo pojawia (reklamy kłamią – zazwyczaj nie jest to upragnione „mama” albo „tata”), oczekiwania drastycznie rosną. Wydaje się, że teraz już pójdzie z górki. Ale nie idzie.
Mozolnie dziecko uczy się kolejnych słów, a raczej parasłów typu: „bum-bum”, „dada”, „opsa-opsa”, „chrum-chum”. Czasem zupełnie abstrakcyjne – moja córka mówi na swojego brata „Bejo”, choć ten ma na imię Nestor. I nigdy się nie dowiem skąd się jej to wzięło.
Ten etap „słów własnych” zawsze trwa w naszym, rodziców odczuciu, za długo, bo „wnuczka sąsiadki dwa miesiące młodsza i już sama potrafi zamówić obiad w restauracji”. Powstaje takie wrażenie, że wszystkie inne dzieci w wieku naszego maleństwa gadają jak najęte, tylko z naszym coś… jakby… trochę… brakuje słów…
I nagle pewnego dnia w supermarkecie rodzic słyszy:
– A co to, tata?
– Granat.
– A dlaczego granat?
– Bo tak się nazywa ten owoc.
– A dlaczego się nazywa granat?
– Bo go zrywają do granatowych skrzynek?
– A dlaczego?
Brakuje słów. I człowiek zaczyna tęskinić do „bum-buma”.
Po pierwszym dziecku nauczyłem się, że świat wiedzy rodziców jest mocno ograniczony, a świat dociekliwości dzieci nieskończony. Dlatego teraz przerywam sekwencję pytań pogłębionych swojskim, szczerym i niezastąpinym „Nie wiem, a ty wiesz?”. Pomaga aż do następnego „A dlaczego, tata?”.