Co ze mną nie tak? Czy to właściwie postawione pytanie? Przyjrzyjmy się temu.
Pokolenie, które dorastało w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych może myśleć o sobie, że jest pokoleniem wyjątkowym. W pewnym sensie faktycznie tak jest. Bo choć w każdym pokoleniu występuje zjawisko idealizowania okresu dzieciństwa, to jednak to dzieciństwo przypada też na bardzo „ciekawe czasy”.
Młodzi tamtego okresu doświadczyli na własnej skórze przemian ustrojowych, które na zawsze zmieniły to, w jakim świecie dzisiaj żyjemy.
Ich wczesne dzieciństwo przypada na czas, w którym Polska była jeszcze szarym i smutnym krajem. Gdy pomarańcze były tylko zimą i tylko na święta, a ich smak był czymś niesamowitym i niezapomnianym. Ba! Dzieci tamtego okresu cieszyły się, gdy w paczce od Mikołaja znalazło się kilka pomarańczy.
To również te dzieci, które były świadkami wkraczania Barbie i Lego na sklepowe półki. Początkowo były to półki wyłącznie w Baltonie i Pewexie, gdzie kupować można było pierwotnie tylko za dolary.
Zachód, pokazywany jako ten zgniły i zdeprawowany jawił się nagle jako kraina kolorowa, bajeczna. Jako miejsce, w którym spełniają się marzenia.
Co ze mną nie tak? Środowisko, rodzina, okoliczności mnie ukształtowały?
Jednocześnie, jest to pokolenie, które dorastało w czasie ogromnym zmian społecznych, kulturowych i wychowawczych.
Rodzice dzieci lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych musieli zmierzyć się z wieloma wyzwaniami. To nie było bez znaczenia na ich zachowanie w domu i podejmowane działania wychowawcze.
Przede wszystkim sami wychowywani byli w zimnym i oschłym stylu, gdzie klaps czy wręcz lanie były „normalną metodą wychowawczą”, a dzieci powinny się dobrze uczyć, pomagać rodzicom i nie sprawiać problemów.
Taki wzorzec wynieśli (w większości) z domów. Potem, gdy zakładali już swoje rodziny część z nich ten wzorzec powieliła, część go zmodyfikowała. Dzieci lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dalej dostawały lanie, choć nie tak ostre, jak ich rodzice. Praktycznie każdy z tamtego okresu „zaliczył” przynajmniej klapsa. Mówienie o uczuciach było dziwactwem. Dominowały przekonania, że dziewczynka ma być ułożona i grzeczna, by jej obecność sprawiała przyjemność innym. Chłopiec powinien być twardzielem, który się nie łamie, bo przecież chłopaki nie płaczą. Do tego wszystkie dzieci były jak ryby: nie miały własnego głosu. Nie wolno im było mieć własnego zdania, a o jego wygłoszeniu to już w ogóle mogły zapomnieć.
Do tego rodzice musieli się zmierzyć właśnie z przemianami ustrojowymi i gospodarczymi. To był czas wielkich szans i nadziei. Część rodziców pochwyciła byka za rogi. Próbowali swoich sił w biznesie. To wiązało się z ich ogromnym zaangażowaniem w nową pracę zawodową, a co za tym idzie z nieobecnością (emocjonalną, ale też i fizyczną) w domu. Inni rodzice żyli w lęku – bo nowy system, nowy ustrój, nowe zasady – trudno było przewidzieć, co to mogło przynieść.
Trudny i uwierający bagaż
Lęk udzielał się w domu. Bo skoro rodzice nie zostali nauczeni radzenia sobie z emocjami, to sobie z nimi nie radzili. Ale musieli odreagować.
I cały ten bagaż poprzednich pokoleń, wojskowego drylu, przemian i nowych możliwości skupił się na „trzepakowych” dzieciach.
Czemu trzepakowych? Bo trzepak był najpopularniejszym miejscem spotkań. Place zabaw dopiero powstawały, więc trzeba było sobie znaleźć inne miejsce spotkań i przeżywania przygód. Fikołki na trzepaku, wspinanie się po nim i odgrywanie scen z filmów (początkowo czarnobiałych, dopiero potem multicolor) to był plan dnia większości dzieciaków w tamtym czasie.
Te dzieciaki spędzały całe dnie na dworze, bo w domu nie tylko nie było co robić (nie było gier elektronicznych, a dwa kanały telewizyjne nie nadawały bajek, poza wieczorynką o 19.00). To był też sposób, by uniknąć stresu i emocji rodziców. Rodzice przynosili do domów różne emocje, różne nastroje i humory. Trzepak pozwalał ich uniknąć.
Co to przyniosło?
Dzisiejsi 30 – 40 latkowie to osoby, które mają sporo do zrobienia dla siebie. Uczono ich, że muszą wziąć udział w wyścigu szczurów, a gra o sukces to gra o sumie zerowej (żebym ja wygrał, ty musisz przegrać). To silnie naznaczyło ich nastawienie do świata, gdzie ludzie postrzegani są jako potencjalne zagrożenie.
To doskonali i wydajni pracownicy korporacji, którzy nie patrząc na koszty dążą do wyniku.
To również osoby, które się tymi korporacjami zmęczyli i szukają swojej drogi, sięgając po różne opcje samorozwoju, coachingu i ponownego przeżywania dzieciństwa.
To w końcu rodzice, którzy odeszli od kar cielesnych, ale z braku alternatywnych metod wychowania często nie radzą sobie ze swoimi dziećmi i czują sią mocno niekompetentni. Bo ich jedyna metoda wychowawcza opiera się na negacji. Negacji tego, co dostali w domu.
To także rodzice, którzy czytają dziesiątki poradników, bo chcą swoim dzieciom dać wszystko, co najlepsze, a jednocześnie trudno jest im odnaleźć właściwą drogę, trudno nawiązać kontakt, zbudować relację, bo z nimi w dzieciństwie nikt tej relacji nie budował.
Wreszcie to ludzie, którzy często uczą się życia na nowo. Rozwodzą się i wiążą z innymi partnerami. Rzucają dotychczasową pracę i zmieniają całe życie zawodowe. Kwestionują wartości, które im kiedyś wpajano i uczą się własnego systemu, który pozwoli im na dobre życie. Uczą się okazywania i przyjmowania uczuć. Uczą się budowania głębokich relacji, panowania nad swoimi emocjami i przejmowania odpowiedzialności za siebie. To pokolenie, które stoi przed ogromnym wyzwaniem.
To co ze mną nie tak?
Jeżeli odnajdujesz się w powyższych opisach (niekoniecznie we wszystkich, bo to spore uogólnienie i uproszczenie; chodziło mi o wskazanie pewnych tendencji) to książka: „Co ze mną nie tak? O życiu w dysfunkcyjnym domu, środowisku, w Polsce i o tym, jak sobie z tym (nie) radzimy” Joanny Flis jest dla Ciebie.
Nie twierdzę, że Cię naprawi (w ogóle skąd założenie, że potrzebujesz naprawy? 🙂 ). Nie twierdzę też, że stanie się różdżką, która wszystko odmieni. Ale… to książka, która sprawi, że poczujesz się zrozumiana, zrozumiany. Autorka skupia się właśnie na pokoleniu „z kluczem na szyi”. Skupia się na ich doświadczeniach domowych, szkolnych i tym, co to mogło im dać lub odebrać w dorosłym życiu.
Joanna Flis jest terapeutką i jej przemyślenia mocno opierają się na kontakcie z pacjentami. Jest to więc książka pełna empatii, zrozumienia, współodczuwania, ale bez użalania się nad sobą i obwiniania okoliczności. Przecież dziś, tamte dzieci, są dorosłe. To one odpowiadają za to, co zrobią z bagażem, który ktoś im rzucił na plecy.
Dodatkowym atutem książki jest to, że autorka zaprosiła do jej współtworzenia psychiatrów, psychologów, terapeutów, którzy również pracują z osobami po trzydziestce. Poruszane są tematy samoakceptacji, emocji, wstydu, stosunku do swojego ciała, uwolnienia od przeszłości i wiele innych.
Jeżeli Twoje dzieciństwo Ci ciąży – to ta książka tego ciężaru nie zdejmie. Ale pokaże Ci drogę, jaką warto przejść, by się go pozbyć. Jeżeli tylko uwiera, pokaże, że nie jesteś w tym sama, nie jesteś sam. To łączy wiele osób z tego okresu.
Bez względu na to, czy jesteś dzieckiem przemian ustrojowych czy z późniejszego okresu, empatia, która bije z tej książki, zrozumienie dla trudności, traum i doświadczeń powoduje, że możesz poczuć się lepiej zaopiekowana, zaopiekowany. Warto! Naprawdę.