Trudno nie zgodzić się z tezą, że w dzisiejszym świecie nie ma czegoś takiego jak życie bez kosztów. Owszem, zdarzają się śmiałkowie podejmujący wyzwanie ,,przeżyć tydzień za złotówkę”, oraz ich angielskie odpowiedniki (podejrzewam, że w każdym kraju znajdziemy chętnych spróbowania taniego życia, czy to z potrzeby poszukiwania wrażeń czy z konieczności), o których możemy poczytać w Internecie pod krzykliwymi tytułami ,,Jak przeżyć za trzysta funtów miesięcznie?”, ale trudno zdecydować się na szaleństwo mając rodzinę, małe dzieci. Owszem, można – powiedzą zwolennicy ekologicznych rozwiązań – karmimy piersią, a nasze niemowlaki zapakowane są w pieluszki wielokrotnego użytku. Są to z pewnością rozwiązania generujące mniej kosztów (chociaż kwestia pieluch i kosmetyków to sprawa do dyskusji, bo ,,taniość” może tu zależeć od wielu czynników).
Zaczęłam się zastanawiać, czy faktyczna oszczędność nie czai się gdzieś indziej? Karmienie piersią trudno uznać za oszczędzanie, skoro ktoś i tak nie brał pod uwagę pompowania dziecięcia sztucznym mlekiem – to tak, jakbym ja powiedziała, że oszczędzam rocznie tysiące funtów na sprzęcie elektronicznym, którego w przeciwieństwie do innych nie kupuję wcale. Czy byłby tańszy czy droższy, czy za darmo, i tak nie znalazłabym dla niego miejsca w swoich skromnych progach – cóż, nie uda mi się zatem na nim zaoszczędzić… Z pieluszek po prostu w pewnym momencie zrezygnowaliśmy całkowicie, gdy nasze drugie dziecko zbliżało się do magicznej granicy osiemnastu miesięcy. To był nasz prezent dla środowiska oraz wrażliwej skóry naszej córeczki. Wkrótce przestaliśmy używać jakichkolwiek kosmetyków i środków czyszczących. Wciąż jednak nie widzę w tym jakiejś galopującej oszczędności, bo nasze wybory podyktowane były dbałością o zdrowie i wstrętem do koncernów, a nie pilnym studiowaniem domowego budżetu.
Studiowanie domowego budżetu (a w Londynie, jednym z najdroższych miast Europy, gdzie obecnie mieszkamy, jest to całkowicie uzasadnione) przyczyniło się natomiast do uznania faktu, że przynajmniej zabawek i artykułów plastycznych dla naszych dzieci nie trzeba kupować, wszystkie bowiem można znaleźć w lesie oraz w okolicach śmietników. Szybko okazało się, że konsumpcjonistyczny styl życia Londyńczyków można w prostu sposób wykorzystać. Pozbywają się oni dosłownie wszystkiego, od ogromnych worków nowych, nieużywanych ubrań, butów i zabawek (często z metkami), poprzez meble, hulajnogi, skrzynie śnieżnobiałych ręczników, telewizory, przedłużacze, kanapy, lodówki, pralki i komody, po zabytkowe maszyny do szycia. Wszystko w świetnym stanie – gdy coś nie nadaje się, by komuś oddać, wrzucane jest do kontenera na śmieci, to z przeznaczeniem ,,dla kogoś” stoi grzecznie obok na chodniku i czeka na amatora.
Meble ze śmieci
Amatorami bardzo często jesteśmy MY – nasze dzieci, mąż i ja. Wytrenowaliśmy się idealnie w pozyskiwaniu sprzętów z ulicy i obecnie możemy powiedzieć szczerze, że praktycznie nie kupujemy ubrań ani mebli. Całe niemal mieszkanie umeblowaliśmy ,,znaleziskami”, korzystamy z nich w kuchni i w ogrodzie, który też jest ,,umeblowany” (w ogrodowym stylu), gdyż często gościmy tam rozmaite osoby i dwa rzędy krzeseł i stoliki naprawdę się przydają – dodam, że mój zdolny mąż potrafi czynić cuda w kwestii renowacji śmieci i zarówno drewniane meble, jak i kawałki szkła dostają od niego nowe życie. W ten sposób dorobiliśmy się ,,nowego” stołu, szafki, lustra.
Ach! Zapomniałabym wspomnieć o paletach, które także masowo znosiliśmy w sezonie spod płotów sąsiadów zostawiających je na pastwę losu. Dzięki nim staliśmy się posiadaczami szafki na buty wysadzanej kryształami Svarowskiego (tak, okolice śmietnika firmy szyjącej suknie do tańca zawodowego) oraz łazienkowej półki seledynowo-srebrnej, jak również dwóch stylowych ław ogrodowych. Wszystko zupełnie za darmo.
Zabawki ze śmieci
Nie sposób nie rozwinąć tematu ,,zabawek” dla dzieci, które znosimy z okolic dosłownie masowo. Czasami wymaga to pogrzebania w pojemnikach do recyklingu wystawionych przed domy, oczekujących na specjalne ciężarówki. Wyspecjalizował się w tym nasz pięcioletni synek, który po jednym spojrzeniu na taki pojemnik jest w stanie ocenić, czy w ogóle warto schodzić z roweru. ,,Tym się będę bawił, tym się będę bawił i tym się będę bawił” – informuje mnie, wskazując paluszkiem na butelki po mleku, popękane felgi, pourywane kable i stertę kartonów. Jakkolwiek to brzmi, oni się tym potem naprawdę bawią.
Czasami zadziwia mnie to, jak można wystawić przed dom w celu oddania komuś nieznanemu, na przykład nowiutki wózek spacerowy dla dziecka. Bo i taki nam się kiedyś trafił. Różne słowa przychodzą do głowy, bo nie wiadomo, czy to lenistwo czy bezmyślność, czy marnotrawstwo. Ale potem uświadamiam sobie, że to ostatnie na pewno nie. Wszakże nowi właściciele – my – używaliśmy z powodzeniem tego wózka potem przez rok. Aż się połamał, po tym, jak pojeździło sobie na nim dwoje dzieci. Cóż, za darmo, więc nikt się tym nawet specjalnie nie przejął.
Podobnie jak niszczonymi na potęgę ubraniami, które po naszych dzieciach nie nadają się dosłownie do niczego, chyba że do wycierania podłogi. Wychowujemy je w braku poszanowania wobec przedmiotów, bo uważamy, że ważne są żywe istoty, a nie rzeczy, Z tego powodu żadne z naszych dzieci nigdy nie usłyszało, że ma się nie pobrudzić, albo że coś jest nowe i dlatego nie ubierze tego na spacer po błocie. Sporadycznie kupujemy dzieciom rzeczy z ,,pierwszej ręki” i z reguły są to buty albo jakaś specjalistycznie wodoodporna odzież, w której mogą czołgać się zimą w strumyku – ale to już temat na zupełnie inny artykuł. Cała reszta rzeczy została przez nas znaleziona lub ewentualnie podarowana nam przez znajomych rodziców starszych dzieci. I to już jest duża oszczędność, szczególnie przy dwójce dzieci w umiarkowanym klimacie (pod względem pogody, bo na pewno nie cen) Londynu.
Jedzenie ze śmieci
Pozostaje temat freeganizmu, czyli pozyskiwania jedzenia w podobny sposób – znajdowania go w śmietnikach, kontenerach i na ulicach. W wielu rozwiniętych państwach jak grzyby po deszczu powstają zrzeszone grupy ludzi, którzy za punkt honoru stawiają sobie uczynienie freeganizmu sposobem na życie. A na pewno na wyżywienie. Nakręcono na ten temat niejeden film dokumentalny i ruch ten zyskuje coraz więcej zwolenników. Są to osoby, które brzydzą się zjawiskiem masowego marnowania żywności w krajach zachodnich, podczas gdy reszta świata głoduje i ciężko pracuje na nasze zachcianki. Antyglobaliści, anarchiści, przeciwnicy konsumpcjonizmu – jednak nie tylko. Także zwyczajni pracownicy czy studenci, którzy dostrzegli, jak wiele można zaoszczędzić na jedzeniu, wychodząc wieczorem na obchód okolicznych kontenerów. Do których wyrzuca się tony jedzenia jeszcze przed upływem daty przydatności do spożycia.
W całym tym szaleństwie nie chodzi wyłącznie o aspekt finansowy, chociaż ten ma oczywiście znaczenie niebagatelne. Jest w tym wszystkim ideologia, świadome odwrócenie się od światowego pędu, by mieć, kupować, produkować bez względu na cenę, jaką płaci środowisko i cała ludzkość. Konsumpcjonizm, jaki panuje w zachodnim świecie jest bezmyślny i okrutny – przyczynia się do dewastacji przyrody w rejonach, gdzie ludzie w najśmielszych marzeniach nie wyobrażają sobie tylu PRZEDMIOTÓW wokół siebie, chociaż to często oni katorżniczo pracują, by nam to zapewnić. Szaleje wyzysk i marnotrawstwo, a o ekologii mówi się głównie w kontekście naturalnych mydełek z ultradrogiego snobistycznego sklepiku w centrum miasta.
Jako kilkuosobowa rodzina nie możemy zrobić zbyt wiele, ale możemy się temu przeciwstawić, zamanifestować swoją postawę w biały dzień, bez wstydu grzebiąc wraz z dzieckiem w kontenerze na plastik w celu pozyskania materiałów na bandę potworków czy zabierając z ulicy dorodnego ananasa, którego ktoś zostawił, bo robił porządek w lodówce i zorientował się, że nie ma miejsca na dwa kilo właśnie kupionych winogron – które prawdopodobnie skończą w ten sam sposób albo gorszy – zdążą spleśnieć i nie będą nadawały się nawet na freeganizm.
Również i my jako rodzina dość poważnie zainteresowaliśmy się tematem freeganizmu, jednak chyba mamy pecha, bo w naszej okolicy nie ma większych sklepów, a śmietniki podlegające pod spory rynek spożywczy, jedyny w naszym zasięgu, są bardzo mocno pilnowane i opróżniane przez zajmujące się tym firmy natychmiast po zamknięciu rynku (wszystko już mamy sprawdzone…). Niemniej kilkanaście razy udało nam się coś ,,sfreeganić” pod nosem, na ,,naszym terenie” – a to ktoś pogardził workiem cebuli czy ziemniaków, a to ktoś zgubił siatkę brukselki lub zostawił na swoim murku nadające się do zjedzenia owoce czy pieczywo.
Jednak prawdziwe freegańskie rozwinięcie skrzydeł wciąż przed nami. Póki co z powodzeniem praktykujemy tzw. ,,urban harvesting” – dosłownie miejskie żniwa – co polega na wyszukiwaniu jedzenia rosnącego naturalnie w miejskiej przestrzeni. Tak, te wszystkie parki i ogrody londyńskie obfitują w jeżyny, śliwki, gruszki, jabłka, maliny, grzyby, zioła i kwiaty nadające się do spożycia.
Dobrze, że nie jemy mięsa, bo przynajmniej wszechobecne wiewiórki i jelenie są bezpieczne, gdy wychodzimy na spacer 🙂