Życie warte przeżycia to książka, którą podsumowuje jedno słowo: determinacja. Dlaczego? Bo determinacja (ale też i poszukiwanie) w dużym stopniu określa jej główną bohaterkę. Marsha Linehan, twórczyni terapii dialektyczno – behawioralnej, przeszła przez piekło. Piekło zaburzeń emocjonalnych, zaburzeń zachowania i dwuletniego pobytu w szpitalu psychiatrycznym, w którym większość pracowników kompletnie nie rozumiała jej stanu i zachowań.

Jak sama autorka przyznaje ten brak zrozumienia nie wynikał ze złej woli personelu, ale z kompletnie odmiennego sposobu funkcjonowania osoby chorej czy zaburzonej oraz osób zrównoważonych.
Wynikał też z niedostatecznej wiedzy psychiatrycznej. Marsha w szpitalu przebywała w latach sześćdziesiątych ubiegłego w wieku.
Życie warte przeżycia – Marsha
Marsha wychowywała się w tradycyjnej rodzinie, typowej dla ówczesnego modelu rodzin mieszkających w Tulsie. Miała trójkę rodzeństwa. Jej matka była oddana rodzinie i społeczności lokalnej. Ojciec był szanowanym pracownikiem. Wszystko wydaje się normalne. Niezwykle silna i głęboka religijność rodziny, przywiązanie do tradycji i tradycyjnych wartości oraz wizja matki odnośnie do jej dzieci spowodowały jednak, że Marsha bardzo mocno się pogubiła.
Była wiecznie nieakceptowana przez matkę. W szkole sobie radziła, nawet była lubiana. Angażowała się w szkolne działania i samorząd. Była rozpoznawalna i popularna. Uczniowie wspominają ją jako wesołą dziewczynę. Co jednak się stało, gdy u progu dorosłości Marsha, zamiast znaleźć się na studiach, znalazła się w szpitalu psychiatrycznym?
Autorka sama nie pamięta tego punktu zapalnego. Pamięta rozwój zaburzeń: ciągłe bóle głowy, uczucie niepokoju, ataki paniki. Nie pamięta jednak, co doprowadziło ją do tego stanu. Z biegiem czasu, gdy nic nie pomagało, lekarz rodzinny zaproponował, by umieścić ją w szpitalu psychiatrycznym na obserwacji. To była prywatna placówka. Tak zaczęła się dramatyczna i trudna historia Marshy.
Samookaleczenia (cięcia i przypalanie papierosami), próby samobójcze, eksplodujące emocje i stany całkowitego zapadnięcia się w siebie – to wszystko stało się jej codziennością. Podobnie jak przypinanie pasami, zimne okłady czy izolatka. Młoda dziewczyna jednocześnie chciała żyć i nienawidziła życia. Chciała z nim skończyć i bała się, że jej się to uda.
W czasie pobytu w szpitalu przyrzekła sobie, że jeżeli tylko uda jej się stamtąd wydostać, zrobi wszystko, by pomóc takim, jak ona.
Została w końcu wypisana ze szpitala i tak rozpoczęła się jej droga do stworzenia innowacyjnej terapii dialektyczno – behawioralnej.
Powrót do edukacji
Po wyjściu ze szpitala Marsha musiała wrócić do nauki. Szkołę średnią skończyła, ale nie miała żadnego kierunkowego wykształcenia, które pozwoliłoby jej zająć się osobami cierpiącymi. Rozpoczęła pracę w biurze i zdecydowała się na rozpoczęcie studiów.
Tak zaczęła się jej droga przez różne nurty psychologii i psychoterapii. Próbowała swoich sił w psychoanalizie, w terapii psychodynamicznej i kognitywnej. To nie było to. Gdy wreszcie trafiła na nurt behawioralny czuła, że to jest właściwa droga, którą chce podążać.
Nie było jednak wcale różowo. W tamtym okresie kobiety nie były zbyt ochoczo dopuszczane do ważnych stanowisk uniwersyteckich, ani traktowane poważnie jako badaczki.
Marsha była zmuszona przecierać szlaki, walczyć o możliwość rozwijania się i rozwijania własnych, rodzących się koncepcji. Wielu podrzucało jej wówczas kłody pod nogi.
Obok poszukiwań naukowych, Marsha cały czas prowadziła też swoje poszukiwania duchowe. Pragnienie nawiązania bliskiej relacji z Bogiem towarzyszyło jej już w szpitalu.
Te poszukiwania naukowo duchowe właśnie doprowadziły ją do zaprojektowania terapii dialektyczno – behawioralnej (to spore uproszczenie, ale można tak powiedzieć). Jej autorka bardzo wierzyła w to, że zaakceptowanie swojej aktualnej sytuacji jest konieczne do rozpoczęcia procesu zmian.
Wydaje się niespójne? Nic bardziej mylnego. To właśnie wspomniana akceptacja pozwala zyskać siły niezbędne do podjęcia zmian. Ciągła walka z tym, jak jest nie pozwala na wdrożenie zmian, bo zabiera zbyt dużo energii. Akceptacja pozwala na zmiany, dopuszczając ich tempo i czasowe niepowodzenia.
Życie warte przeżycia – o książce
Książka jest miejscami bardzo przykra i bolesna. Szpital, matka, utrudnienia na uczelniach. To wszystko złamałoby niejedną osobę. Te ciągłe trudności i przeszkody do pokonania mogą być naprawdę wyczerpujące (samo czytanie o tym było bardzo trudne). Jednocześnie determinacja bohaterki, jej niezłomność (mimo wielu zranień), dążenie do realizacji własnej przysięgi, powodują, że książka jest też bardzo budująca. Daje nadzieję i stanowi iskierkę w tunelu. Pokazuje oddanie chorym, wiarę w ich zdolność do odzyskania równowagi i prawdziwą, szczerą troskę o ich zdrowie.
Nie czyta się jej lekko. To zdecydowanie nie jest książka pod koc i do herbatki na przyjemną sobotę. Mimo tego warto ją przeczytać. Daje nadzieję. Wzmacnia. Daje wiarę w siebie i własne siły. Pokazuje, że góry da się przejść, a trudności pokonać. Mając na horyzoncie cel – można do niego dotrzeć, nawet wtedy, gdy droga jest kręta i wyboista.
Wielki szacunek i ukłony dla Marshy Linehan. Dokonała rzeczy wielkich!