Pamiętam, gdy ubiegłej wiosny w angielskim parku zdziwił mnie widok dzieci i dorosłych biesiadujących na kocu. Zdziwił, bo było dość chłodno, a do tego wilgotno. Wiosna była wyłącznie kalendarzowa. Tymczasem dzieci turlały się wesoło po kocach, oczywiście bez czapek i dodatkowego doposażenia. Kto by się przejmował pogodą?! **
Dzieci chodząco-biegające miały zmierzwione czupryny i brzoskwiniowe policzki. Nie w głowie im czapki. Buty? Najczęściej sandały – i to do pierwszych przymrozków. Gluty u nosa – nigdy nie widziałam. Zapewne wszyscy, tak dorośli, jak i dzieci, wiedzą, że jak nie pada, to należy cieszyć się piękną pogodą, a jeśli pada, to widomy znak tego, że za chwilę przestanie, a więc nie ma sensu zawracać sobie głowy dodatkowym okryciem.
Obserwacje w terenie prowadziłam kilka razy, w różnych odstępach czasowych i o różnych porach roku. Niestety za każdym razem marzłam szybciej niż angielskie niemowlaki – i to już na sam widok ich małych, gołych stópek dyndających z wózków w deszczowe popołudnia. Zerkając na ich gołe główki wystające z nosidełek, szczelniej okrywałam się szalem i nerwowo sprawdzałam zapięcia w kurtce.
Niemowlaczki angielskie machają sobie gołymi stópkami przy wątpliwym 12-stopniowym ciepełku, podczas gdy nasze przedszkolaki przy takiej temperaturze maszerują na spacer w pełnym rynsztunku, opatulone od stóp do głów. Dobrze, że chociaż maszerują, a nie tylko siedzą w przegrzanych salach przy kaloryferach odkręconych na full.
Pół żartem, pół serio zastanawiałam się nieraz, czy to pogoda wpływa na metody wychowawcze, czy też metody przekładają się na stosunek do większej lub mniejszej pieczołowitości w docieplaniu dzieci. Im jestem cieplejsza, tym bardziej ocieplam dziecko, fizycznie i emocjonalnie? Może to właśnie niekończące się small talk o pogodzie pozwalają Anglikom złapać do niej odpowiedni dystans? I może to ów słynny dystans przekłada się na dystans w ogóle? Także do własnych dzieci?
Przypominam sobie sprzed wielu lat, z kilkumiesięcznego pobytu w pracy w angielskim przedszkolu, że coś jednak było na rzeczy. Miałam okazję poobserwować społeczeństwo od kuchni, i to dosłownie, bo jako kitchen assistant przygotowywałam posiłki, odbierałam od rodziców wskazówki co do alergii pokarmowych i różnych zakazów żywieniowych ich pociech. Przyglądałam się ich relacjom. Widziałam, jak i kiedy dzieci są odbierane z przedszkola, jak rano są żegnane i po południu witane przez rodziców. I mimo że sama wówczas nie byłam mamą, i jeszcze daleko mi było do takich emocji, jakie obecnie sama przeżywam, to coś mi wyraźnie zgrzytało. W chłodne jesienne poranki, ledwie okryte ażurowymi sweterkami urocze bliźniaczki Anne i Emma nie dostawały od mamy nawet buziaka na pożegnanie. Szybkim ruchem przekazywane były w drzwiach opiekunce, która przejmowała obowiązki szatniowe. Mama rzucała już spod drzwi samochodu „have a nice day” i znikała na 10 godzin. Przypadek bliźniaczek nie był odosobniony. Nie lubię uogólnień, ale jednak w głowie została mi pewna myśl nie-szczególna, a ogólna właśnie – w relacjach dzieci i rodziców wyczuwałam coś dziwnego, innego, dotąd mi nieznanego. Odbiór mój oczywiście subiektywny, w dodatku podyktowany porównaniami z rodzimym podwórkiem.
Wracając do okrywania, dogrzewania i przegrzewania… Co kraj, to obyczaj. Jak pokazuje obserwacja, nasze polskie dzieci marzną na potęgę. Lub też marzną ich rodzice.
A przecież wystarczyłoby ocieplać dzieci emocjonalnie i nie przegrzewać fizycznie. Tylko gdzie jest taki kraj?
* Pozdrawiam koleżankę z Edynburga, która opowiedziała mi dowcip z pierwszego akapitu.
** Angielskie koce wyściełane są od spodu nieprzemakalną folią – jak praktycznie, prawda?