Zanim moje pociechy poszły do szkoły, niewielkie miałam pojęcie o dysleksji. Słyszałam od czasu do czasu, że dziecko kogoś tam znajomego miało tego typu problem, dostało odpowiednie zaświadczenie z poradni pedagogicznej i dzięki temu było ulgowo traktowane w szkole. Przydatne, zwłaszcza podczas egzaminów.Dolegliwość niemal pożądana w pewnych okolicznościach.
Słyszałam skądinąd opinie, że nastała swego rodzaju moda na dysleksję, którą zapobiegliwi rodzice mogą zasłaniać niechęć swoich dzieci do nauki. „Może coś w tym jest” – myślałam, przyznam szczerze – „Przecież dawniej nikt o takich cudach nie słyszał”. Nie musiałam długo czekać, żeby dostać za swoje, bo mój pierworodny, obecnie czwartoklasista, okazał się dyslektykiem.
Nie mogłam początkowo w to uwierzyć: jeszcze w przedszkolu nasz Kuba znał wszystkie literki (a to, że brzuszki pisał zawsze z odwrotnej strony, wydawało się wtedy nieistotne), świetnie liczył i wszystko wskazywało na to, że w szkole będzie prymusem. Zwłaszcza, że zapału do nauki mu nie brakowało i nie mógł się wprost doczekać, kiedy pójdzie do pierwszej klasy. Dzisiaj okazuje się, że wcale nie jest tak różowo, a na swoje czwórki Kuba musi ciężko zapracować.
Jego trudności w nauce nie mają nic wspólnego z lenistwem, choć jako dosyć bystry chłopiec bywa czasem krzywdząco oceniany przez nauczycieli. Najwięcej problemów przysparza mu oczywiście nauka języków: nie tylko polskiego, ale też angielskiego i niemieckiego. Wiele wysiłku musi włożyć w pamięciowe opanowanie jakiejś partii materiału. Dodatkowo jego nadwrażliwość emocjonalna sprawia, że nawet posiadane przez niego wiadomości w sytuacji stresowej, jaką jest odpytywanie w obecności klasy, trudno mu wykazać przed nauczycielem. To sprawia, że nasila się jego niepewność oraz brak aktywności podczas lekcji. Kuba rzadko zgłasza się do odpowiedzi, mimo że posiada niezbędną wiedzę.
Tymczasem opinia wydana przez poradnię okazała się nie żadną przepustką ani przywilejem, ale zobowiązaniem do dodatkowej, codziennej pracy. To obowiązek dla dziecka, ale też dla rodzica. Codzienne, żmudne ćwiczenia plus nauka „bieżąca”, bo zwykłe odrabianie zadań domowych i opanowywanie materiału z lekcji zajmuje dziennie nawet dwie, trzy godziny. Efekty tej pracy nie zawsze dorównują wysiłkom. Frustracja Kuby rośnie wprost proporcjonalnie do jego ambicji. Sytuację pogarsza fakt, że jego młodsza siostra, która prawie nigdy nie uczy się do sprawdzianów, przynosi same piątki i szóstki. Rozumiem ból mojego syna. Tak, słowo „ból” jest tu jak najbardziej adekwatne. Doceniam jego wysiłki i cieszę się z każdego drobnego sukcesu, bo to nasze wspólne, małe zwycięstwa.
Znajoma bibliotekarka poleciła nam ostatnio świetną książkę pani Barbary Ciwoniuk pt. „Igor”. Jej tytułowy bohater, uczeń pierwszej klasy gimnazjum, również zmaga się z dysleksją. Historię Igora czytamy więc razem z synem, odnajdujemy się w niej obydwoje, oswajając temat i coraz lepiej rozumiejąc siebie nawzajem. Bo w dysleksji trudno jest i dziecku, i rodzicom, którzy chcą być pomocni, a nie zawsze wiedzą jak. Jak sprawić, żeby nauka była efektywna, jak podtrzymywać poczucie własnej wartości dziecka, jak pomagać odnajdywać jego najmocniejsze strony i podsycać w nim wiarę we własne możliwości? To wspólny wysiłek na miarę wyprawy w Himalaje.
Wspierając mojego syna, trzymam zatem kciuki za wszystkich rodziców dzieci dyslektycznych. Nie poddawajcie się, bo może wasz syn lub córka okaże się kolejnym geniuszem, niczym Einstein, Newton albo Pasteur…