— Mamo, czy mogę wziąć jutro do szkoły swoje pieniądze? Chciałabym sobie kupić coś do jedzenia w sklepiku szkolnym… – pyta moja ośmioletnia córka, która uwielbia czuć się dorosła i samodzielna.
— Pewnie, że możesz. Tylko kup sobie coś zdrowego – odpowiadam nieświadoma ciężaru tych słów.
— Czyli nie mogę – Viola zrezygnowana chowa z powrotem do szuflady dopiero co wyjętą portmonetkę.
— No, jak to nie możesz? Przecież właśnie ci pozwoliłam.
— Tak, ale kazałaś mi kupić coś zdrowego, a w naszym sklepiku nie ma zdrowych rzeczy! – wyrzuciło z siebie moje dziewczę z trudem hamując płacz.
Aha… Tylko spokojnie, trzeba zebrać myśli. Wszystko się jakby zgadza. Kilka miesięcy temu Kuba opowiadał mi o wizycie pani dietetyk w swojej klasie. Dzieci uczyły się zasad zdrowego żywienia, dowiedziały się, które produkty (głównie owoce i warzywa) są najbogatszym źródłem witamin, a które powinniśmy spożywać w bardzo ograniczonych ilościach, a najlepiej zupełnie wyeliminować ze swojej diety. Swoją relację podsumował wtedy: „Ale to wcale nie jest takie proste, jak się wydaje”. Gdy poprosiłam go o rozwinięcie tej myśli żachnął się: „Bo dorośli to tak gadają często, żeby tylko gadać, ale nic z tego nie wynika”, po czym uznał temat za zakończony i pobiegł grać w piłkę.
W zasadzie mógłby to być artykuł o walce o zdrowe i świeże produkty w naszym sklepiku szkolnym, ponieważ rzeczywiście poszłam do szkoły sprawdzić asortyment i byłam zdruzgotana. Sama „chemia”, czyli produkty o długim terminie przydatności. Po linii najmniejszego oporu. Poruszyłam temat podczas wywiadówki – nauczycielka tłumaczyła, że dyrektor szkoły nie chce za bardzo ingerować w kwestie zaopatrzenia sklepiku. On tylko wynajmuje lokal. „Ale to przecież chodzi o zdrowie naszych dzieci!” – nie dałam za wygraną. „A tu nawet zwykłej, świeżej bułki nie można kupić. Gdy dziecko zapomni drugiego śniadania, musi przejść do sklepu po drugiej stronie ulicy, bo w szkole nie kupi nic sensownego. Mamy prawo oczekiwać, że młodsze dzieci kupią świeże pieczywo czy owoce bez wychodzenia ze szkoły”. „Popieramy” – odezwał się ktoś nieśmiało, a za nim następne głosy. O.K. Udało się uzyskać obietnicę dyrektora szkoły, że w sklepiku będą sprzedawane kanapki. Czekamy na realizację.
Artykuł jest jednak o niekonsekwencji dorosłych, o niespójności wyrażanych przez nich poglądów i ich zachowań. Tak często narzekamy na nasze dzieci, że bałaganią, używają niecenzuralnych słów, są nieuprzejme albo kłamią. A czy sobie w tych właśnie aspektach nie mamy nic do zarzucenia? Czy sami jesteśmy autorytetami pod względem porządku, kultury osobistej, prawdomówności i tych wszystkich dziedzin, w których najbardziej uchybiają nasze pociechy? Nasze „kazania” wygłaszane dzieciom to jeszcze nie jest skuteczna metoda wychowawcza. One muszą być poparte przykładem. My sami musimy być spójni z tym, o czym mówimy, bo inaczej jesteśmy po prostu niewiarygodni, tak jak wykład dietetyczki w szkole, w której nie można znaleźć zdrowego jedzenia w sklepiku. Tak, tak drodzy Rodzice, niby to wszystko wiemy, ale w praktyce różnie nam to wychodzi. A przecież nie chcemy być tymi dorosłymi, z których „gadania” nic nie wynika. Przynajmniej ja nie chcę… Dlatego pilnujmy się, bo dzieci bacznie nas obserwują i wyciągają wnioski.