– Czy on idzie do szkoły? – zagaja temat właścicielka.
– Tak, jeszcze w tym roku kończy 6 lat – odpowiadam, patrząc, jak wymigać się od niechcianej rozmowy.
– Do zerówki – upewnia się właścicielka.
– Nie, do pierwszej klasy – „reforma jest”, dodaję w myślach.
– Aha. A umie czytać i pisać? – dopytuje, bo może to coś zmienia?
– Coś tam umie – odpowiadam i myślę, że ma to takie samo znaczenie, jak to, kiedy zaczął chodzić lub mówić. Dla mnie żadne.
– No to będzie jak z moją wnuczką – padł wyrok. Niespodziewany i pewny, jak grom z jasnego nieba.
Zaszufladkowany nadal ciągnie moją rękę. Chce iść. Nie słucha, nudzi się, podobnie jak i ja. Też już chcę iść, ale jak przystało na grzeczną dziewczynkę, szukam grzecznej sposobności.
– Wnuczka poszła do pierwszej klasy, jak już umiała czytać i pisać, bo jej mama jest nauczycielką. I wie pani? Wróciła do domu i powiedziała, że ona nie będzie już tam chodzić, bo szkoła jest nudna! – pani lekko oburzona pomysłem dziewczynki delikatnie podnosi głos. „A jaka ma być – myślę ze zrozumieniem – skoro każą jej robić to, co już umie? I jeszcze nikt jej nie docenia?”
Nudzący się w szkole, która dopiero ma się zacząć, zaczyna „niegrzecznie” dopraszać się opuszczenia podwórka, firanek i zapachu tytoniu – Mamoooo. Chodźmyyy juuuż.
Szukam grzecznej sposobności. I oto jest – cenna rada. Popis retoryki i perswazji:
– Powiedziałam jej, że jak nie będzie chodzić do szkoły, to przyjdzie pan policjant do domu. Otworzy sobie, nawet jak będą zamknięte drzwi – wstrzymałam oddech – i zabierze ją do domu dziecka.
– Yyyy – dałam z kolei popis swojej elokwencji.
– I skończyło się! Już zawsze chodziła i przestała narzekać! – i dodała puentę – także to! –
Aha, no tak – jest puenta, to jest też grzeczna sposobność – no zobaczymy, wie pani, jak jest. To my już pójdziemy. Do zobaczenia potem. I tak tego, no…
Ufff…
Chwilę później dociera do mnie nie to, co firankowa powiedziała, ale to, co usłyszało moje dziecko!
– Dziecko? Słyszałoś, co pani mówiła?
– Yyy, n-n-n-o t-taaak – odpowiada, drżąc lekko. „Oho! – myślę – wystarczyły ci dwie minuty? I to już?” – dziwię się cała.
– Boisz się, że ktoś może cię zabrać?
– Yyyy… – no widzę przecież, po co się pytam, jak głupek! Nie wie jeszcze, o co z tą szkołą chodzi i właśnie sobie układa dobrą radę. Dobre rady w cenie!
– Wiesz, nie podobało mi się, co ta pani powiedziała tej dziewczynce. – słucha, więc ciągnę – ona ją strasznie okłamała, a przecież staramy się zawsze mówić prawdę – „jak skrytykować, zmiażdżyć, obedrzeć, by nie uczyć miażdżenia?” – oszukała ją, bo chyba nie umiała inaczej – „co ja bredzę?” – wiesz, my cię kochamy i nigdy byśmy cię nikomu nie oddali – „chyba trochę bliżej” – wiesz?
– Wiem – „krótka odpowiedź to dobrze czy źle? Boi się czy odetchnął?” – szukam gorączkowo, czyich więcej tu obaw: dziecka czy matki.
– Dziecko, policja nie zabiera dzieci od rodziców – kończę z pełnym przekonaniem. No bo nie zabiera, prawda?
Dziecko ścisnęło mocniej moją rękę, zbierając siły na ten pierwszy wielki dzień, który już za trzy dni. Tymczasem uznał, że lepiej się pobawić. I pobiegł.
Straszenie dzieci jest bez sensu. Owszem, dziecko zrobi to, na czym nam zależy, ale czy chcemy tego za wszelką cenę? Czy ważniejsze jest dla nas to, żeby poszło do szkoły/ zjadło/ posprzątało/ było blisko czy może to, by znało swoją wartość oraz prawdę. Prawdę o świecie, zjawiskach, zasadach, naszej otwartości i gotowości do zmian. Jeśli głęboko wierzę w to, że dziecko musi codziennie iść do szkoły, to mogę albo zastanowić się, dlaczego to jest dla mnie takie ważne (chodzę do pracy i chcę, by w tym czasie dziecko było bezpieczne? boję się, że jak raz pozwolę zostać w domu, to codziennie będzie mnie o to prosić? nie wiem, jak miałabym usprawiedliwić taką nieobecność? zależy mi na kontaktach syna lub córki z innymi dziećmi?), albo powiedzieć dziecku, co o tym myślę, jakie to we mnie wzbudza obawy i jak wyobrażam sobie naszą codzienność.
Straszenie dzieci ciemnością, policją, sąsiadką, baba-jagą zaszczepia w dzieciach niepewność i lęk. Dziecko nie zaufa policjantowi w trudnej sytuacji, tylko będzie się go bało (a może kiedyś zgubić się na plaży i policjant będzie chciał pomóc?), nie powie prawdy, będzie bało się zasnąć w ciemności.
Lęki są trudne do przezwyciężenia – tak przez dziecko, jak i przez dorosłych. Zlęknionym osobom trudniej się żyje. Osobiście wybieram zaufanie do świata, do policji, sąsiadek. Może tylko babie-jadze miałabym trudność zaufać!
Chciałabym, aby dzieci robiły to, co same uznają za słuszne. Nie znaczy to, że na wszystko się zgadzam, ale to, że staram się wysłuchać i zrozumieć, co jest dla nich ważne, co w danym momencie sprawia, że czują ekscytację lub niepokój – a potem znaleźć rozwiązanie, które będzie także rezonowało z tym, co dla mnie jest ważne.
Zgadzam się, z wnuczką, że lekcje mogą być nudne. Ale czy to powód, by nie chodzić do szkoły? W pierwszej chwili chce się odpowiedzieć: oczywiście, że nie. Ale w drugiej myślę: a tak w zasadzie – dlaczego nie? Może właśnie ja też bym wolała uczyć dziecko w domu? Każde rozwiązanie będzie dobre, jeśli będzie odpowiadać wszystkim zainteresowanym.
Mam prośbę: nie strasz dziecka – rozmawiaj z nim!