No bo na przykład: przychodzę w zeszłym tygodniu do pracy, spóźniona, zagoniona, wściekła. Rzucam torbę na biurko, siadam i załamuję ręce: – Boże, jaka ze mnie beznadziejna matka. Nie nadaję się. (I to wcale nie jest rzadki obrazek.)
– Ale co się stało? – pyta życzliwie koleżanka.
– Znowu rano nakrzyczałam na córkę. Tak, że się popłakała – i zaczynam swój lament połączony z usprawiedliwianiem się – Bo rano się śpieszymy, bo śniadanie dla dwójki dzieci, bo jeszcze obiad wstawić, żeby był na później, bo pranie, bo to, bo siamto. Bo ciągle jestem w niedoczasie i dziesięć razy ją proszę, żeby się ubrała. A ona, że zaraz. Tylko jeszcze skończy rysunek, tylko jeszcze zawiąże lali kokardkę, a mamo, ja tylko jeszcze pobawię się chwilę z Franiem. I po którymś moim ponagleniu i jej „tylko jeszcze” dostaję absolutnego ataku szału. Wariatka, nie matka.
Albo inna sytuacja z tej samej półki, po której odbywam długie samobiczowanie połączone z pluciem sobie w brodę. Tym razem chodzi o brak konsekwencji. Chciałabym, żeby moje dzieci nie jadły słodyczy, bo uważam, że tylko szkodzą, ale ponieważ sama je jem, więc nie umiem im tego zabronić. Ustaliliśmy więc, że można zjeść jedną małą „słodycz” dziennie – np. jednego żelka, albo jednego herbatnika. Ale zdarzają się dni i to wcale nie bardzo rzadko, że sama im te słodycze podsuwam pod nos. I z jednego herbatnika robią się cztery, a oprócz żelka jest jeszcze kawałek czekolady. I potem, jak automat, włączam płytę z „beznadziejną matką” i chce mi się płakać nad swoją własną niedoskonałością.
Mądrzy ludzie mówią, że „poczucie winy” jest złym doradcą. Niczego nie rozwiązuje, donikąd nie prowadzi. To taka zasłona, po którą się sięga, żeby się nią przykryć i nic nie robić. Poza tym, żeby się nad sobą trochę porozczulać i poużalać. „Poczucie winy” jest przede wszystkim łatwe. Jest dużo łatwiejsze niż bycie cierpliwą, konsekwentną, wyrozumiałą…
Bo np. zamiast wstawać rano i wykonywać 100 czynności w ciągu 45 min., a potem wrzeszczeć na dziecko, że jeszcze się nie ubrało, mogłabym wykonać tych czynności dziesięć – tych, które rano są priorytetowe (gotowanie obiadu na pewno do nich nie należy). Mogłabym położyć się dwie godziny wcześniej spać poprzedniej nocy, zamiast oglądać trzeci z rzędu odcinek „Mad Menów” i tępo gapić się w ekran do drugiej nad ranem. Byłabym na pewno bardziej wypoczęta i w związku z tym bardziej cierpliwa i w humorze. Mogłabym przyszykować córce wcześniej ubranie i pozwolić jej dokończyć spokojnie rysunek. Może i nawet spóźniłybyśmy się te 10 minut do przedszkola, ale już nie w atmosferze wojny, pośpieszania i ogólnego dramatu. Nie musiałabym później w pracy połykać łez, a moja córka też nie musiałaby zaczynać dnia z wrzeszczącą matką. No ale łatwiej jest wybuchnąć i mieć „poczucie winy” niż, co tu dużo mówić, się wysilić.
Z tego samego powodu, łatwiej mi jest obwiniać się, niż wprowadzić jakieś konsekwentne zasady, co do jedzenia słodyczy. Skoro uważam, że do niczego nie są potrzebne i psują zęby, to może przede wszystkim ja sama powinnam przestać je jeść. Może łatwiej byłoby mi wytłumaczyć to dzieciom, a potem pilnować, żeby i one ich nie jadły. Moglibyśmy razem robić jakieś zdrowe przekąski, które smakują równie słodko, ale nie zawierają w sobie torby rafinowanego cukru. No, ale cóż, nie chce się. Po prostu się nie chce. Łatwiej jest sięgnąć po znajome poczucie winy.
I mogłabym tak jeszcze wyliczać długo.
Oczywiście, nie chodzi teraz o to, żeby stać się matką idealną, która NIGDY nie podnosi głosu i ZAWSZE jest konsekwentna. Uważam, że nie dość, że perfekcja jest nieosiągalna (i też nikomu nie potrzebna), to samo dążenie do niej jest szkodliwe. Chodzi o to, żeby się zachciało i żeby się robiło, bo tylko wtedy można coś zmienić i przede wszystkim pozbyć się „poczucia winy”, które tylko psuje krew i nikogo nie karmi. Może sam fakt, że przyznamy się przed samą sobą dlaczego robimy to, co robimy już nawet wystarczy?
Koleżanka, mama pięcioletniej dziewczynki zaczęła naszą rozmowę tak:
– Jestem beznadziejną matką.
– Acha – pomyślałam, strzygąc uszami.
– Nic, tylko siedzę w tej pracy do późna. A ona tam z tą babcią cały dzień. Babcię uwielbia, no, ale ja jestem okropna. A czasem to sobie po pracy nawet pójdę na zakupy, albo na siłownię skoczę.
– Słuchaj, a może ty lubisz siedzieć w tej pracy. Może wolisz pójść na siłownię niż bawić się z córką – zapytałam, choć tym pytaniem zaryzykowałam utratę koleżanki na zawsze.
– Nie, no co ty opowiadasz! No wiesz! – Posyczała jeszcze trochę, zaczerwieniła się, chrząknęła i powiedziała: – Wiesz, a może coś w tym jest…. Może łatwiej mi jest czuć się beznadziejną matką i nadal robić to wszystko, niż wychodzić wcześniej z pracy, biec prosto do domu i bawić się lalkami. Bałam się, że jak to powiem głośno, to wszyscy będą myśleć, że jestem potworem, więc sama o sobie wole źle myśleć, żeby ich ubiec.
– Może i nawet tacy się znajdą i co z tego?
– No, właśnie chyba nic… Matki przecież są różne prawda, a ja jestem właśnie taka. Chyba mi ulżyło…
I o to właśnie chodzi.