I tak jest codziennie. Otwieram szafę, żeby poukładać ubrania i rzuca się na mnie „Pink Terror” – przedszkolne, dziewczyńskie monstrum w kolorze ostrego różu. Jest wszędzie. Różowe są bluzki, spódniczki, spodnie, majtki, skarpetki, różowe gumki i spinki do włosów, różowa hulajnoga, rower i rolki.
Pocieszam się, że „to taka faza”, „presja rówieśnicza”, „ten wiek”. Pociesza mnie też koleżanka, która przez to przechodziła, kiedy jej córki były młodsze: „Tak, ten cały kicz i bezguście było trudne do zniesienia, ale minęło, jak ręką odjął.”
Moja mama mnie nie pociesza – gdyż jest wyznawczynią tej samej religii: róże, fuksje, fiolety, ach, toż to najpiękniejsze kolory pod słońcem! W jej szafie też mieszka „Pink Terror”. I to mnie niestety, martwi. Bo jeśli mojej mamie nie przeszło, a ma dzisiaj lat 65, więc na pewno nie jest to „tylko faza”, to co będzie, jeśli i mojej córce nie przejdzie? A jest to tym bardziej możliwe, że ktoś mądry kiedyś powiedział mi, że powiedzenie: „jaka matka, taka córka” jest fałszywe. Prawdziwe powinno brzmieć: „jaka babcia, taka córka”. O matko…
No więc na razie czekam. Może z tego wyrośnie? Kiedy brak mi cierpliwości, uprawiam podstępną perswazję: „Zobacz, Tosiu, jaki masz piękny płaszczyk, w biało-czarną kratkę. Tata ci kiedyś przywiózł, z LONDYNU! Jest bardzo ELEGANCKI. Może przymierzysz?”.
„O nie! Nigdy!” – mówi moja nieprzejednana córka. „Będę wyglądać jak pani. A ja jestem dziewczynką, a nie panią. A poza tym czarny jest smutny i nie będę go nosić. Ty chodzisz ciągle na czarno i powiedziałaś kiedyś, że to dlatego jesteś smutna”.
„Hmm, naprawdę…? (Jezu, kiedy ja to powiedziałam?! To musiał być środek zimy i minus 20 na zewnątrz).
„Tosiu, a może wyjątkowo założysz szarą spódniczkę na urodziny Joasi? Będziesz przynajmniej wyglądała inaczej. WYJĄTKOWO!”
„Ale ja nie chcę wyglądać inaczej! Ja chcę wyglądać tak, jak inne dziewczynki. Ładnie.”
„Acha…” – poddaję się.
Babcia przychodzi z wizytą i z dumą dźwiga torbę ubrań. „Taką świetną hurtownię ubranek znalazłam koło siebie” – aż kraśnieje z radości. „Zobacz Tosiu, co ci przyniosłam…” I zanim wyłoży te sterty ubrań na kanapę, idę do kuchni zrobić sobie najmocniejszą kawę na świecie. Mam ochotę popić nią jakiś mocny środek na uspokojenie. Ale, cholera, mam pod ręką tylko melisę, więc robię sobie kawę i melisęi z trudem dukam: „T-A-K, Ś-L-I-C-Z-N-E…”. Tosia jest, oczywiście, wniebowzięta i chce przymierzyć wszystkie te różo-fioletowości naraz.
I nagle do mnie dociera, że robię dokładnie to, co moja mama robiła mi, jak byłam mała. Jak byłam starsza zresztą też. Od kiedy pamiętam, miałyśmy zupełnie inny gust. Podobały nam się kompletnie inne ciuchy, kolory, style, nawet rodzaje materiałów. Ona dużą wagę przywiązywała do malowania się i do elegancji. Nawet, kiedy wyrzucała śmieci, musiała być umalowana i wystrojona , jak do teatru. Według moich standardów, oczywiście.
Nieraz słyszałam, że to, co mam na sobie wygląda jak „psu z gardła wyjęte”. Jeszcze na studiach potrafiła głośno westchnąć i powiedzieć: „Czekam na ten dzień, kiedy zaczniesz się malować i dbać o siebie”. Myślę, że już dawno przestała czekać i zarówno ona, jak i ja zrozumiałyśmy, że po prostu się różnimy i że nie ma o co walczyć. Potrafimy sobie nawet powiedzieć, że ładnie wyglądamy, chociaż ona nigdy w życiu nie założyłaby moich ukochanych spodni z postrzępionymi nogawkami i zielonej bluzy z kapturem, a ja przenigdy nie założyłabym jej różowego swetra i bluzki z cekinami.
Takie widocznie jest życie. Jedni należą do bandy „różowych”, a inni do „czarnych”. I już.
Dzisiaj poszliśmy kupić Tosi rajstopy, bo ze starych wyrosła. Kupiliśmy pięć par w pięciu odcieniach różu. Jest przeszczęśliwa i obmyśla, które założy w pierwszej kolejności. I nawet mnie to specjalnie nie bolało.
Jedno tylko mnie martwi. Czy to możliwe, że róż jest zaraźliwy? A może to jednak geny?
Wczoraj poszliśmy do kumpla na kolację. Kumpel pyta, na co mamy ochotę: – A ty, Franiu, jaką chcesz pizzę?
– Rózową! – mówi mój syn z przekonaniem.