Niedawno ukazała się Twoja pierwsza książka „Dziennik pokładowy, czyli wielodzietnik codzienny”. Jak powstawała? Ile czasu zajęło Ci jej napisanie?
A.I. – Fakt zaistnienia zapisków w formie książki jest czymś, czego nie planowałam, a nawet szczerze mówiąc, nie przyszłoby mi to do głowy. I nie przychodziło. Notowałam po prostu różne zabawne anegdotki z udziałem moich dzieci. Trochę po to, by ich nie zapomnieć – mam duże problemy z pamiętaniem takich rzeczy, trochę po to, by jeszcze się razem kiedyś z nich razem pośmiać. Z początku było to w formie zeszyciku, wraz z pojawieniem się Facebooka były zapisywane tam. Po urodzeniu najmłodszych dzieci moi znajomi na FB byli trochę taką grupą wsparcia świeżej „multimamy”. Pojawiło się więcej zapisków, nie tylko śmiesznostek, ale też lepszych i gorszych chwil, w które spowite jest przecież każde macierzyństwo.
Moi znajomi są fantastyczni. Potrafią dać przysłowiowego, energetycznego kopa, doradzić, podnieść na duchu i skutecznie przytulić, mimo często dzielących nas dużych odległości. Moje alter ego, mentorki i couche są z Poznania, Szczecina, Żagania, z Krakowa i Kielc… Mogłabym jeszcze długo wymieniać. Bardzo cenię te osoby i jestem im bardzo wdzięczna. Jednak trzeba przyznać, że pomysł na książkę jest Magdy Roesler. To niesamowita kobieta. Nie znam drugiej aż tak utalentowanej i pomysłowej osoby (może poza moim mężem). Jej pomysł podłapało kilka koleżanek i znajomych, które dosłownie „piłowały” moje niedorobione ego, żeby powstała wersja papierowa rodzinnych notatek. Przyjaciółka ze szkolnej ławy, Monika Samoraj, mawia, że od zawsze wiedziała, że moje opowieści znajdą się w książce. I, że wszystko, co opowiadam, potrafię powiedzieć śmiesznie. Mówi tak nawet o tym, co mnie osobiście nie śmieszy. <śmiech>
Te książkowe zapiski zebrane są od bodaj 2010 roku. Można zatem powiedzieć, że książkę pisałam pięć lat. <śmiech> Ale najwięcej treści pochodzi z niepełnych trzech lat. Ciąży mnogiej i rozwoju skrajnie wcześniaczych bliźniaczek.
Nie da się ukryć, że pojawienie się Calineczek, jak je cudnie nazwaliście, znacząco przyczyniło się do powstania Dziennika. Co jeszcze zawdzięczasz bliźniaczkom?
Calineczki to, jak się okazało, dość powszechne „przezwisko” dla wcześniaczków. Tak nazwała je moja kochana przyjaciółka Ania. A fakt jest faktem, że ważyły tyle, co butelka wody, a Maja nawet mniej, taka torebeczka cukru. Takie maleńkie Calineczki właśnie. Co zawdzięczamy? Myślę, że dużą dawkę zwyczajnej, życiowej, potocznie nazywanej „pociechy”. Obdarowują miłością, niesamowicie rozbawiają, śmieszą powiedzonkami. Nie dalej, jak wczoraj wieczorem Maja domagała się piersi, leżałam na boku, więc przyssała się do tej od góry. Nagle siada zdziwiona i rzecze: „Nie działa! Daj drugi. Gdzie go masz?” Zagląda gdzieś za mną. „No pokass te plecy!”. Jak tu się nie śmiać? Są wspaniałe! Czysta miłość to zawsze dar z góry, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, to trzeba to traktować nie tyle ze śmiertelną powagą, co z radością. Taką od ucha do ucha.
Dziecko to szczery, ufny przyjaciel, który całe swoje życie powierza tobie, jednocześnie dając siebie w całości. Ta całość to buziaki, ból brzucha, kopniak, uśmiech i laurka na dzień mamy. W tej całości zawiera się cała reszta. Kiedy na przykład (mój mąż kiedyś stwierdził) znajomi na starość zgnuśnieją, my wciąż będziemy młodzi. Gdy nieco oburzyłam się tym stwierdzeniem, mąż sprecyzował, że chodzi mu o zabawę Lego na dywanie, noszenie na barana i śpiewanie „była sobie żabka mała”. Jemu będzie wypadało – im już nie. <śmiech>
Czy ciężko jest mieć rodzinę wielodzietną w naszych realiach? Co jest najtrudniejsze?
A.I. – Nie chciałabym wypowiadać się za wszystkie duże rodziny. Nie jestem i nie chcę być cudzym adwokatem. Ostatnio zostałam za to zganiona na grupie, w której dyskutowano Kartę Dużej Rodziny. To smutne, zbyt dużo osób nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa, a wiele rodzin wielodzietnych piętnowanych jest przez inne, również wielodzietne, z powodu ich biedy. Tak więc… Wolę mówić o sobie, o nas. Dla mnie wielodzietność jest łatwiejsza niż zajmowanie się jednym, dwójką dzieci – jest ciekawsza, weselsza. Acz często padam, jak każda zmęczona matka. Pewnie jak spojrzeć na ilość pracy, prania, obowiązków, problemów i wydatków można powiedzieć, że może być ciężko mieć rodzinę wielodzietną. Zdecydowanie najciężej jest tym, których sytuacja materialna jest skrajnie nieprzyjazna. Myślę, że każda z dużych rodzin miewa kryzysy finansowe, nasza też. Ale chodzi mi o ludzi, których sytuacja nie ma szans na poprawę.
Nasza rodzina powoduje, że się nie nudzę <śmiech>, to mój żywioł. Mam masę tematów do przemyślenia, zaplanowania, zorganizowania, wiele wyzwań, trochę jak Ks. Kaczkowski – „życie na pełnej petardzie”. Choć dla mnie przeznaczony jest nieco inny rodzaj ładunku wybuchowego niż ma ów ksiądz. Oczywiście jest też wiele problemów, które niesamowicie ciążą, za to rozwiązywanych razem, co nieraz daje siłę. Jest sporo takich, do których nie da się mieć wytrzymałości nerwowej/psychicznej i uczę się jej, jak nowicjusz na pierwszym roku praktyk zawodowych. Nieraz potrzebuję wsparcia bliskich, odskoczni, by odpocząć. Chyba jak każdy.
Przy jednym, dwójce dzieci byłam zdecydowanie innym człowiekiem, mniej odpornym na stres, bardziej się dręczącym problemami i mniej skłonnym do poświęceń. A poświęcenie w czystej formie uważam za cnotę i jest to coś, co pielęgnuję od jakiegoś czasu, sama ze sobą walcząc. <śmiech>
Co jest najtrudniejsze? Pewnie dla każdego co innego… Dla mnie osobiście jest to chyba zderzenie z pewnego rodzaju brakiem akceptacji dla rodzin wielodzietnych, szczególnie wśród dzieci. Otoczenie, środowisko młodzieży, dzieci, wytwarza przymus pewnego rodzaju statusu, bycia cool, bycia markowym, bycia „na czasie”, który określiłabym jako „mam swój pokój, kompa, najki i wypasioną komórkę, a ty, co sobą reprezentujesz?”. Jakby o człowieku miały stanowić status i bycie modnym. Bycie innym, bo bez własnego kompa (mamy cztery wspólne, nie chcę mieć ośmiu komputerów w domu), bez wypasionej odzieży czy komórki itd. jest czymś dla wielu nie do zaakceptowania. Taka była cała podstawówka naszych starszych dzieci. W ich klasie istniało coś w rodzaju mafii (wcale nie przesadzam), gangu, który wykluczał tych, co nie palili, nie pili i nie nosili Nike. Nie umiałam pogodzić się z tym, że w klasie syna (gdy był jeszcze w podstawówce) koledzy drwili z niego, że ubiera go Caritas lub fundacja Polsatu. Pewnie nie działałoby mi to tak na nerwy, gdyby faktycznie ktoś nam pomagał, jakaś tego typu organizacja. Tylko, że my jesteśmy bardzo niezależni, każde dołki zasypujemy we własnym zakresie lub przy wsparciu rodziny. Nie mogę powiedzieć, że powodzi nam się źle, choć bywa różnie. Nigdy nie brałam nic od Caritasu czy fundacji, nie dostawaliśmy zasiłków czy innych dodatków. To był taki cios w serce. Pewnie za mało jest we mnie pokory.
Czasem środowisko córki robiło jej małe pranie mózgu, co jakiś czas cierpiała z tego powodu. Jest coraz starsza i coraz więcej rozumie, co nie znaczy niestety, że ją to nie dotyka do żywego. To taki rodzaj cierpienia psychicznego, który jest dla mnie najgorszy. Muszę na to patrzeć i nie mogę nic z tym zrobić. Nie mogę jednak nie wspomnieć, że dla innych dużych rodzin najtrudniejsze może być przetrwanie. Tak, w dzisiejszych czasach żyją ludzie, którzy jedzą raz dziennie i nie jest to wege-potrawa kupiona w eko-sklepie.
Na szczęście jest wiele jasnych stron, które równoważą cienie, a nawet je rozświetlają. Twoim zdaniem najlepsze, najpiękniejsze w dużej rodzinie jest…?
Miłość, wspólnota, bycie razem… Nie umiem tego wartościować na tyle, by powiedzieć, co jest naj. Piękne są chwile, gdy jesteśmy razem, przeżywamy razem uroczystości, święta, urodziny, wszelkie sukcesy dzieci, rodziców, dziadków. Piękne są wieczorne buziaki, zwierzenia, rozważania, opowieści, jak było kiedyś. Wspólne spacery, wyjazdy, zabawy w piasku i morzu. Granie razem w kosza. Wspaniale się razem ogląda filmy, kibicuje przy meczach. Chodzenie razem na Mszę Świętą i widok dzieci przystępujących do komunii. Niedobre są tylko kłótnie i choroby.
Czytając książkę, odniosłam wrażenie, że Twój mąż to fajny facet. Też tak myślisz? Za co cenisz go najbardziej?
Mój mąż bardzo nie lubi, jak o nim mówię lub piszę. Żyjemy jednak w wolnym kraju. <śmiech> Gdyby nie był fajny, nie byłby moim mężem. <śmiech> Tak, to najfajniejszy facet na ziemi. Ma strasznie dużo wad <śmiech>, ale umówmy się – kto ich nie ma? Za co go cenię? To bardzo trudne pytanie. Jest tego dużo, ale ciężko mi to tak na szybko wyłuskać. Hmmm… Jest bardzo silnym człowiekiem, bardzo odpornym psychicznie, na ból fizyczny, na choroby, na życiowe zawirowania. Jest taką skałą, na której zawsze możesz się oprzeć całym ciężarem, bo wiesz, że cię przytrzyma, nie przewróci się z tobą, a nawet nie drgnie. To nie znaczy jednak, że jest nieczuły i niewrażliwy. To niesamowity człowiek. Jest też niezwykle utalentowany. Poza Magdą nie znam drugiej takiej osoby. Ma genialny umysł. I nie przeraża go widok wymiocin – a mnie tak. <śmiech>
Mój Mąż ma doskonałe poczucie humoru, nie było chwili, dnia, bym się przy nim nudziła. Albo się śmieję, albo mam ochotę go zabić suchą bułką (żart). To, że jest genialny, daje mi pewność, że wszystko, co robi, o czym się dowie, zanalizuje, zanim będzie działać. Mogę się oprzeć na nim w każdym temacie. Skoro mój mąż tak mówi, z reguły tak jest. Przewidywał dokładnie każde wybory w kraju, każde wahania kursów franka, potrafi spojrzeć człowiekowi w oczy i wie, kim jest. To naprawdę niezwykły człowiek. I kocha dzieci! Nie, to nie ideał, ale o wadach przysięgłam sobie nie mówić, sama też nie chciałabym, by ktoś znał moje. <śmiech>
Czujesz się spełniona? O czym marzysz lub czego Ci brakuje?
Czuję się wykończona. <śmiech> Tak, jestem spełniona. Gdy parę lat temu dużo myślałam o własnej śmierci, dokładnie przerobiłam ten temat. W życiu doprowadziłam do zamknięcia najważniejszych spraw. Wybaczyłam tym, którzy mnie bardzo skrzywdzili, a ten proces bez Boga nie był możliwy, więc nie jest to moja zasługa, ale ten temat uważam za zamknięty. Mam nadzieję, że ci, których skrzywdziłam, też mi kiedyś wybaczą. Na to liczę. Mam wspaniałą rodzinę, zaszczepiłam w nich głód na Boga, poszukiwanie Go. Moja rodzina ma dach nad głową, ma odpowiednie priorytety. Hmm tak, chyba można powiedzieć, że jestem spełniona. Nie wiem tylko, czy całą misję wypełniłam. A, no i przecież wydałam książkę. <śmiech> Brakuje mi tylko wypoczynku nad wodą.
Marzę o tym, że moje dzieci kiedyś przestaną się kłócić, że te starsze zrobią prawdziwy rozejm i o tym, żeby były uzdrowione. Po dłuższym zastanowieniu – marzy mi się dom! Dom pełen ciepłych koców, ręcznie robionych dziecięcych ozdób, zakamarków do zabawy w chowanego, z tak zwanym „zachowankiem”. Duży dom, koniecznie ze strychem na rowery i komodę, co kiedyś się może przyda, z pralnią i suszarnią, własną jabłonką i zagajnikiem porzeczki. Dom, do którego zjeżdżać będzie się cała wielopokoleniowa rodzina i będzie jeszcze miejsce na ich zwierzęta i przejezdnego gościa. Wielka kuchnia pachnąca smacznym jedzeniem. Taka z dużym stołem, kredensem z małymi szufladkami i oknem z zazdrostkami. I ogródek z piaskownicą, altanką i leżakiem. Mógłby tam rosnąć stary kasztanowiec lub dąb. Idealnie, jakby do szkoły, apteki i bazarku był rzut beretem. <śmiech> I jeszcze podróż we dwoje do Grecji, kolacja przy świecach i takie tam.
Marzę też o tym, że moje dzieciaki wyrastają na szczęśliwych mądrych dorosłych. Pełnych przebaczenia, miłosierdzia i miłości.
Czy masz czas na czytanie książek? Co lubisz czytać? Czy coś lub ktoś Cię szczególnie inspiruje?
Czasu mam tyle, ile go wygospodaruję, ile się da. Zazwyczaj nocami. Bardzo lubię czytać. Najbardziej wciągają mnie książki związane z duchowością, żywoty świętych, rekolekcje z nauczania świętych, Ignacy Loyola, św. Franciszek, ojciec Pio. Czytam o cudach, niebie, Bogu. Podczytuję Dzienniczek Siostry Faustyny, Biblię. Ostatnio zafascynował mnie św. Charbel, czytam o cudach za jego pośrednictwem i jego niezwykłe, pustelnicze życie. Wiesz, że ten święty ma zarejestrowanych ponad 140 wielkich cudów? Czytuję też powieści, lubię, gdy są lekkie. Bardzo lubię polską pisarkę Katarzynę Michalak. Moje życie ma już odpowiedni ciężar, bym nie musiała się dociążać ciężką literaturą. Po przeczytaniu za mocno nasyconych bólem opowieści nie mogę zasnąć. Nie mogę sobie pozwolić na to, by zupełnie nie spać. <śmiech> Niestety zarywam dużo nocy, zarówno na pisanie, jak i na czytanie.
Co szczególnie mnie inspiruje… Rety, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Muszę nieco pomyśleć. Chyba życie, po prostu życie, ludzie. Ludzie są niesamowici, wielu jest fantastycznych zarówno duszą, sercem, jak i umysłem. Taki Ks. Kaczkowski. Nie wiem, czy ma świadomość, jak wielką jest inspiracją Jego proste, mądre życie. Chociaż pełne bólu i trudności, to jednak nie zamknięte w nich, a otwarte na innych. Ten jego uśmiech. Papież Franciszek – niezwykła osobowość i serce. Obserwuję Go codziennie, śledzę jego pielgrzymki i słowa. Każdy z nas powinien jak On „nawdychać się” Boga całym sobą, by mieć tyle dobra dla innych, co On. Widać, że jest nasiąknięty Jezusem od stóp do głów.
Czy przewidywałaś kiedyś swoją karierę pisarską?
<śmiech> Nie. I chyba nie robię „kariery pisarskiej”. Ładnie to nazwałaś, dziękuję. Pewnie grono zacnych pisarzy zrobiłoby nam za to lincz <śmiech>. Nie czuję się pisarzem. Uważam, że ten zaszczytny tytuł należy się ludziom wielkim, prawdziwym literatom, z wykształceniem i warsztatem. Ja jestem po prostu matką przelewającą skrawki życia na papier, czy raczej do plików. <śmiech>
Czy coś przewidywałam, tak? Miałam zakusy bycia prawnikiem, malarką, aktorką, próbowałam iść na psychologię, ojciec nie dopuścił mnie nawet do drzwi <śmiech>, bawiłam się w fotografa, dziennikarkę, pisywałam wiersze, ale o byciu pisarzem nie przeszło mi nawet przez myśl. <śmiech> Jako dwudziestolatka wyobrażałam sobie moje życie jako dziennikarza wojennego, brudnego od pyłu, w kamizelce kuloodpornej, tworzącego fotografie pełne cierpienia, teksty przepełnione ludzką niedolą. Reportaż nasycony prawdą. Życie skutecznie weryfikuje nasze marzenia. Czy to nie Woody Allen powiedział: „chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz mu o swoich planach”?
Czy nie masz oporów przed odkrywaniem części Waszej prywatności? Dzieci nie mają pretensji, że o nich piszesz? Moje cenzurują wszystko na blogu.
Anegdoty nie są czymś, co należy jakoś szczególnie „chronić” czy ukrywać. Dzieci nie mają pretensji, wręcz cieszy je to, że będą mogły wziąć książkę i poczytać, co zrobiły zabawnego, pokazać swoim dzieciom itd. Że są w jakiś sposób „sławne”. To przygoda. Oczywiście cenzurują to co piszę – jak twoje. Ale też nie piszę o ich intymności ani tajemnicach. A przemyślenia są moje. Tego nie można odebrać nikomu, prawda? Nawet mamie. <śmiech>
Masz już pomysł na nową książkę? Będzie następna?
Dużo osób o to pyta. Odpowiedź jest prosta: życie pisze drugą część „Dziennika pokładowego”. Napisałam też tekst, który określiłabym jako powieść. Wygląda na to, że to nie jest moja działka. Póki co, odpisały mi tylko dwa wydawnictwa. Jedno chce kasę, drugie mówi, że tekst jest słaby i nie zainteresuje czytelników. Córka uważa, że zapewne uznali, że jest w niej za dużo Boga. Dobre dziecko – umie mamę pocieszyć. <śmiech>
Jak myślisz, co będziesz robić za 15, 20 lat?
Nie mam fiołkowego pojęcia. Jeśli Bóg da, a będziemy żyli, to pewnie będę niańczyć liczne wnuki, co jakiś czas wpadając na parafię syna, by się wyspowiadać. Franko ma w planach zostać księdzem. Może wygram w totka i pojadę nad ciepłe morze pospacerować brzegiem, mocząc stopy w chłodnej wodzie. Lecz nie tak chłodnej, jak w Bałtyku. <śmiech> Może napiszę kolejny kiepski tekst i dostanę po uszach od recenzentów, albo „Dziennik pokładowy”, tom dwusetny. Bóg raczy wiedzieć.
Jesteś cudownie zwariowana. Zazdroszczę Ci poczucia humoru i tego fajnego luzu, dystansu do siebie, do świata. Obyś długo żyła, niech spełniają się Twoje plany i marzenia…
Oj tam, od razu zwariowana. Po czym wnosisz? Dziękuję i oczywiście nawzajem.
Rozmawiała: Małgorzata Kyc