Czy były takie same? Czy ja podczas wszystkich porodów byłem taki sam? Odpowiedzi na te pytania brzmią NIE. Nie pamiętam dokładnie rozmów w naszym domu na temat tego, czy mam uczestniczyć w porodzie, czy nie. Wydawało mi się to oczywiste. Mojej żonie chyba też. Oczywiście nie miałem pojęcia, na co się szykuję. Jak to będzie wyglądało. Co będę dokładnie robił. Czy sobie poradzę. W głowie miałem jedno – wspierać.
Co to dla mnie znaczyło wspierać? W zasadzie być przy mojej żonie i reagować. Na co? Na wszystko. Niezbyt dokładnie pamiętam dzień urodzin pierwszej córki przed przyjazdem do szpitala. Mgła. Szpital, lekkie przerażenie, jej ból i cierpnie. Wówczas myślałem, że żona tak to odczuwa. Wydaje mi się, że i ona za bardzo nie wiedziała, co ją czeka. Gdy trafiliśmy na salę porodową sądziłem, że byłem przygotowany do porodu bardzo dobrze. Miałem książkę do czytania i laptopa. Niestety nie miałem możliwości przeczytania ani jednej strony. To był naprawdę ciężki dzień i wieczór dla mnie i dla mojej żony. Masaż pleców podczas skurczów, trzymanie za rękę, wołanie położnej, podawanie wody, szeptanie słów, zapewnianie, że da sobie radę, wspólne spacery do łazienki między skurczami, towarzyszenie podczas prysznica, ustalenia z położnymi różnych kwestii, wypełnianie dokumentów podczas przyjęcia do szpitala i jeszcze pewnie wiele innych, małych rzeczy wypełniły mój czas podczas pobytu w szpitalu.
Czy to wszystko było potrzebne mojej żonie? Wydaje mi się, że moje działania odpowiadały jej potrzebom. Czy mogłem zrobić coś lepiej, dokładniej, profesjonalniej? Oczywiście, że tak, ale wówczas robiłem to wszystko tak, jak potrafiłem najlepiej, tak, jak robi to zakochany mąż i przyszły ojciec, który uczestniczy w czymś, czego nie potrafi dokładnie zrozumieć. Trochę się boi, a trochę oczekuje, co go przeraża, ale i dodaje sił. Dziś wiem, że nasz pierwszy poród był jak podróż nieznaną drogą bez mapy. Pytaliśmy wielu osób o drogę, oni nam pomagali tak, jak nauczyło ich doświadczenie życiowe i inni ludzie. Nie zawsze droga, którą nam wskazywali była dla nas odpowiednia, ale wydawało się nam, że nie ma innego wyjścia, jak tylko nią podążać, bo przecież byliśmy tylko turystami.
Nasz drugi poród dzięki żonie wyglądał inaczej. Dużo czytała, rozmawiała, słuchała na ten temat. Była bardziej świadoma, doświadczona i wiedziała, jak chce, aby to wyglądało. W tym też oczywiście pomogli jej inni ludzie. Czy ja byłem innym człowiekiem? Miałem większą świadomość, czym jest poród? Nie wydaje mi się. Czułem po co tam idę i czego mogę się spodziewać, a także czego może oczekiwać ode mnie moja żona – ciężkiej pracy. Przed drugim porodem sam mój udział nie był również tematem rozmów. Było oczywiste, że tam będę zarówno dla mnie, jak i mojej żony. Poród rozpoczęliśmy w domu i w zasadzie kierowała nim żona, czując siebie, oddając się sobie. Ta druga wizyta w szpitalu, współpraca z położną, była zupełnie inna niż za pierwszym razem.
Poprzednio były nerwy, lekarze wypychający Marysię, płacz i długie godziny oczekiwania. Oczywiście na samym końcu pojawiła się Ona – nasza śliczna córeczka. Nasz drugi poród, to większa świadomość żony, której się poddawałem. Co to znaczy? Wspierałem ją w jej potrzebach: prysznic, woda, masaż krzyżowy podczas skurczów, rozmowa z położną, bycie. Po prostu bycie przy niej.
Moja żona korzystała z piłki, rodziła na krześle. Tak, na krześle. Wywołało to zdziwienie lekarza, ale nie protestował, stojąc w bezpiecznej odległości przy drzwiach, patrząc z daleka, co się wydarzy. A wydarzyło się wiele, bo na świat, po około trzech godzinach od przybycia do szpitala, przyszedł kolejny cud – Małgosia. Czy byłem tym razem potrzebny? Nie wiem, wydaje mi się, że za dużo nie przeszkadzałem.
Do trzeciego porodu podchodziłem bardzo spokojnie, bo co mogło mnie zaskoczyć? Fakt, nie znaliśmy płci dziecka. Podczas tej ciąży postanowiliśmy czekać do samego końca, aby odkryć tajemnicę, kogo przywitamy w naszej rodzinie. Podczas tego porodu odkryłem coś bardzo wyjątkowego. Oczywiście wiele czynności, które wykonywałem, było dla mnie standardem: rozmowy z personelem, wypełnianie dokumentacji medycznej, masaże, wspieranie żony, spacer do łazienki, podawanie wody do picia, pomoc we wszystkim, czego sobie życzyła. Ale chciałbym wrócić do mojego odkrycia. To chwila, kiedy nasze trzecie dziecko było już prawie na świecie. Widziałem tylko czubek głowy i nastąpiła przerwa w parciu. Położna, lekarz pozwolili mamie odetchnąć, nabrać sił, czując, że jest to jej potrzebne. Kiedy ona zbierała siły, a położna konsultowała z lekarzem czas odpoczynku, nie spodziewałem się, że ujrzę to, czego nie dostrzegłem przy poprzednich dwóch porodach. To było niesamowite – patrzeć w oczy mojej żony podczas ostatniego parcia, kiedy nasza najmłodsza córka przychodziła na świat. Powiększone źrenice, głębokie spojrzenie w dal niemającą granic w tym pomieszczeniu i ten spokój, niesamowity spokój i cisza. W mojej głowie kłębiły się różne myśli, pytania: co się dzieje z żoną, gdzie ona teraz jest, na co patrzy? Widziałem w jej oczach coś więcej niż zazwyczaj – dziwną tajemnicę tego czasu, kiedy rodzi się nowe życie cud – trzecia córka.
Czy byłem potrzebny mojej żonie? A mojej córce? Czy obecność przy tym porodzie była potrzebna mnie? Na wszystkie te pytania odpowiem: TAK!
Autorem artykułu jest Mariusz – tata Marysi (6,5), Małgosi (5), Michaliny (1) i Niespodzianki.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Macierzyństwo bez lukru, z której całkowity dochód przeznaczony jest na pomoc Mikołajowi choremu na rdzeniowy zanik mięśni.