Co Pani opowiada?
Do opowiadania wybieram te historie, które mnie czymś zaskakują, podążają tradycyjną, oczywistą ścieżką i nagle skręcają w zupełnie nieoczekiwaną puentę. Te, które także na mnie działają i dla mnie są interesujące. Myślę, że znudzony opowiadacz, który ziewa lub czyta coś, co uważa za idiotyczne – całym swoim ciałem mówi, że to nie ma sensu. Historia powinna ekscytować, bo wtedy przekaz jest wiarygodny. Gdy się opowiada historię trzeba stanąć za nią murem. Mieć przeświadczenie, że ona jest coś warta, mieć powód, że się ją powołuje do życia, wiedzieć, że nie zrobi nikomu krzywdy i zgadzać się z tym, co opowiada.
A co Pani nie ekscytuje?
W sumie jest sporo takich „kanonicznych” baśni, których nie opowiadam. Duża część pracy opowiadacza to poszukiwanie historii, z którą chciałoby się być. Nie lubię na przykład bajki o Kopciuszku, nie opowiadam tej historii i to nawet nie ze względu na to, że ona jest jedną z tych tradycyjnych narracji, które utrwalają stereotypowy obraz dziewczynki jako osoby biernej i liczącej na łut szczęścia, dla której znalezienie księcia jest życiowym posłannictwem. Dla mnie ważniejszy jest negatywny przekaz dotyczący roli matki w tej baśni. Ze wszystkich postaci Kopciuszek i tak kończy najlepiej: znajduje wymarzonego księcia i przy optymistycznym założeniu, że on jest nie najgorszy, pewnie żyli długo i szczęśliwie. Dzieje się tak, mimo tego, że dziewczyna ma ojca, który jest skończonym safandułą i nie jest w stanie chronić własnej córki, jest wycofany, bierny, nie ma nic do powiedzenia nawet na temat swojego życia. Natomiast niewątpliwymi ofiarami są przybrane siostry Kopciuszka, które niestety mają matkę. I co ona robi? Najpierw wychowuje je na idiotki, stają się brzydkie i głupie (nie sądzę, żeby się takie urodziły), a potem w symbolicznym i dosłownym sensie je obcina: jednej córce piętę, a drugiej palce. Zresztą jest to świetna metafora tego, co się często dzieje w życiu – obcinanie własnych dzieci.
Ale ona robi to w dobrej wierze.
Oczywiście, ale ostatecznie jest to bardzo negatywny przekaz, który wzmacnia obraz matki, jako wiecznej winowajczyni. A Kopciuszek nie „mimo tego”, tylko „dzięki temu”, że nie miał matki jakoś się odnajduje w życiu. Dziewczyny, które matkę mają są skazane na tragedię życiową. I właśnie z tym się głęboko nie zgadzam. I nie chcę tego opowiadać. Nawet, jeśli się zatroszczymy o Kopciuszka i coś będziemy próbowali z nim zrobić, to do tego negatywnego przekazu dotyczącego matki, jako osoby „obcinającej” nie da się dorobić czegoś pozytywnego, jest on tak mocny w tej baśni, że trudno go uniknąć.
Jednak Pani syn kocha tę bajkę.
Ale w innej wersji, szkockiej. To „Opowieść o brązowej krówce”, zaczyna się ostro, bo od incestu: był sobie szczęśliwy król, który miał żonę i trzy córki; królowa umiera, król jest zrozpaczony i składa przysięgę, że się nie ożeni, chyba że znajdzie kobietę, na stopę której będzie pasował bucik zmarłej królowej. Mijają lata, na dworze zaczyna się mówić, że warto, aby pojawiła się nowa królowa i zaczynają się poszukiwania. Okazuje się, że pantofelek pasuje na stopę najmłodszej córki króla. Król jest przerażony, ale królewska przysięga jest ponad wszelkie inne prawo, więc muszą się pobrać. Noc przed ślubem królewna siedzi w swojej komnacie, płacze, wygląda przez okno i widzi tam brązową krówkę, szkocką długowłosą krówkę, miłą i piękną. Zwierzę mówi: „jeśli chcesz uciekać, to wskakuj. Zabiorę cię tam, gdzie królewskie prawo nie obowiązuje, tylko weź ze sobą skrzynię swojej matki.”. I tak się dzieje, jadą do odległego królestwa, gdzie jest król, królowa i książę, który szuka sobie żony. Mamy sekwencję trzech balów, na każdy z nich ta dziewczyna wchodzi ubrana w kolejną suknię swojej matki: z porannej mgły, księżycowego blasku i słonecznego światła. Za każdym razem Kopciuszek ucieka z balu, a gdy książę usiłuje ją złapać – w rękach zostaje mu pantofelek. Rozpoczynają się poszukiwania, które obejmują hrabianki, księżniczki, a w końcu docierają do kuchni, bo królewna jest pomywaczką w pałacowej kuchni. Wybranka zostaje szczęśliwie odnaleziona, książę wyprowadza ją do góry, zostaje ogłoszony ślub i wesele. I królewna siedzi w swojej komnacie królewskiej i płacze, tym razem za szczęścia. Wygląda przez okno i widzi brązową krówkę, która mówi: „Wydaje mi się, że nie wiesz, kim jestem. Jestem twoją matką, przyszłam do ciebie, gdy widziałam, że jest ci ciężko, ale teraz widzę, że idziesz prostą drogą, więc mogę odejść. Przyszłam się pożegnać.”. Liże ją językiem i znika. A Kopciuszek i książę żyli długo i szczęśliwie.
Dlaczego ta historia jest pozytywna?
Bo jest o niezawodnym wsparciu. Przesłanie jest takie: cokolwiek się zdarzy, zawsze będę z tobą, zawsze będę stać po twojej stronie. Dla moich dzieci ona jest bardzo ważna. Matka-brązowa krówka nie jest piękna w gorsetowym, koturnowym sensie, ale jest źródłem życia. W czasie wojny mówiło się, że przeżył ten, kto miał krowę. Nie konia, któremu się stawia narodowe pomniki, ale zwierzę, które daje ciepło i mleko. Zresztą starsze wersje „Kopciuszka” były o pomocy, z którą przychodzą nasi przodkowie. Mimo że matka umiera, można otrzymać od niej wsparcie. Wróżka, która pojawia się w hollywoodzkiej wersji tej baśni i wielu książeczkach wydaje się „postacią z kosmosu”, przychodzi nie wiedzieć skąd i dlaczego. Tymczasem źródłem działania Kopciuszka jest wewnętrzna siła związana z pamięcią o matce. Dziewczyna jest w stanie przekuć swój los w coś całkiem innego.
Czego jeszcze Pani nie opowiada?
Nie opowiadam Tomcia Palucha, są w nim dwa momenty, przez które nie jestem w stanie przejść. Pierwszy, gdy rodzice wyprowadzają swoje dzieci do lasu, bo jest głód i dzieci jest za dużo. Drugi to scena w chacie Olbrzyma, kiedy Olbrzym-ludożerca podrzyna gardła swoim siedmiu córkom. Nie umiem opowiedzieć tej historii i w jakikolwiek sposób jej wytłumaczyć. Niesie ona w sobie ślad wielkiego okrucieństwa, które jest dość charakterystyczne dla kultury tradycyjnej. Płacz dzieci idący przez wieki, zaniedbanych, porzuconych, głodnych, bitych, traktowanych jako niepełni ludzie – zapisany jest w tych historiach. Mimo tego, że Tomcio Paluch należy do kanonu, nie jestem w stanie go opowiadać. Mam do tego prawo. To prawo jest konsekwencją zaufania do siebie samej.
Czyli?
Nie wszystko, co opowiadamy dzieciom będzie spełniało wszystkie kryteria: edukacyjne, postępowe, ideologiczne i wiele innych, bo przecież zazwyczaj usiłujemy spełnić wiele kryteriów. Dla mnie rozstrzygającym kryterium jest mój wewnętrzny rezonans, uczucia, które historia wywołuje we mnie.
Wracając do kryteriów: rodzice chcą spełniać wszystkie na raz.
Często sprzeczne: trzeba być postępowym, emancypacyjnym, równościowym i jednocześnie pielęgnować tradycję. Nie da się zrobić tych rzeczy na raz. Chcemy być krytyczni i jednocześnie „wierni oryginałowi” (czymkolwiek on jest) – a tak się nie da. Trzeba mieć zaufanie do siebie, do tego, kim się jest, do własnego umysłu, emocji, do tego, że jest się dobrym rodzicem, najlepszym dla naszych dzieci – nie będą miały innego. To jest bardzo trudne, bo prawo do zaufania do samego siebie jest podważane przez płynące zewsząd impulsy, przez tradycyjne przekazy także.
Dlaczego te straszne historie są wydawane? Tylko dlatego, że stoi za nimi znane nazwisko?
Myślę, że tak.
A rodzice je kupują, bo mają zaufanie do tego nazwiska?
Przecież te baśnie są stare…
…i wszyscy się na nich wychowaliśmy…
…i jacy jesteśmy duzi i zdrowi. Proszę spojrzeć, ten Tomcio Paluch jest bardzo dobrze wydany, ma świetne ilustracje, ale nikt mnie nie namówi, by to czytać. Co nie znaczy, że historie, które się opowiada muszą być zawsze słodkie, bo dzieci lubią się bać. Bardzo chętnie czytamy w domu książkę „O duchu, który się bał”: (grubym głosem) „był bardzo, bardzo ciemny wieczór, w bardzo, bardzo ciemnym lesie”, to historia o rozmaitych strachach i świetna książka. Wielka jest przyjemność bania się, gdy leży się pod kołdrą i zapada wieczór…
Od pewnego czasu obserwujemy na rynku trend wydawania książek o poważnych sprawach, np. „Włosy mamy” o depresji matki. Jest to realny problem, który zdarza się w wielu rodzinach. Córka w tej książce metaforycznie próbuje rozplątać mamie włosy, by ułożyć jej myśli.
Dzieci nie mają sobie radzić z problemami dorosłych, bo one nie są od tego, nie umieją tego zrobić. Ale myślę, że fajnie, żeby dzieci wiedziały, że rodzice są ludźmi i mają swoje prawa.
Nie tylko do zabawy, ale też do smutku, złego dnia.
Każda matka ma czasem taki dzień, że potargana próbuje zrobić obiad, a niemowlę liże podłogę. Nie musisz mieć kuratora, jeśli ci się coś takiego zdarza. To po prostu jest doświadczenie rodzicielstwa: niemocy, bezradności, rozpaczliwej niepewności związanej nie tylko ze zmęczeniem fizycznym czy psychicznym ze względu na wyłączenie na pewien czas z życia publicznego, ale też z tym, że wszystkie wzory się rozpadły. Współcześni rodzice muszą sami ten wzór zbudować: siebie, dzieci, wychowania, odpowiedzieć na pytanie, czego chcemy dla dzieci, a czego nie, co uznamy za sukces, a co za porażkę. Nie istnieje monochromatyczny, jednorodny wzór i z tym się wiąże poczucie niepewności, czy wychowawcze pomysły idą w dobrym kierunku. Najgorsze jest to, że okaże się to mniej więcej pod dwudziestu latach…
A książki oswajają tę bezradność?
Bardzo ważny wydaje mi się ten mocny przekaz, że ja, rodzic, jestem człowiekiem. Że są rzeczy, których nie umiem, są momenty, w których coś we mnie pęka. Człowiek ma do tego prawo. Dlatego lubię książkę „Jak mama została Indianką”. Nie opowiada o żadnej chorobie czy ciężkim przeżyciu, tylko o tym, że pewnego dnia mama smaży kotlety i ma dość, nie może już tego dłużej robić. Więc przestaje, zabiera swojego syna na wyprawę i skacze do wody w różowych majtkach i staniku. Ma rozpuszczone włosy i przypomina sobie indiańskie imię, które nosiła w dzieciństwie. Maluje twarz. To jest wspaniała opowieść o wolności, gdy przeczytałam ją pierwszy raz, to się popłakałam i jak widać, nadal mnie wzrusza. Nie wiem, jakie znaczenie ma ona dla dzieci, ale dla dorosłych ma ogromne i o tym też trzeba pamiętać w czasie opowiadania, że siebie trzeba brać pod uwagę. Podczas opowiadania muszę wiedzieć, gdzie ja jestem, co przekazuję swoim dzieciom. Każda historia, którą wybieram jest w pewien sposób o mnie, czegoś we mnie dotyka, coś sobie przez nią uświadamiam, rezonuje ze mną i moimi emocjami. To jest ważne i trzeba mieć to wypisane igłą w kąciku oka, jak mówią wschodni opowiadacze.
Często podnoszonym problemem w bajkach jest przekazywanie stereotypów, to bajki obwinia się o niemoc kobiet, o to, że są bierne i czekają, aż coś samo okaże się w ich życiu.
Dlatego jedną z moich ulubionych bohaterek jest Pippi Langstrumpf.
Ze względu na to, że ma los we własnych rękach?
Tak, ona oczywiście potrafi być irytująca, nie wiem, czy bym sobie dała tak dobrze z nią radę, jak jej nauczycielka, ale tak, cenię to, że jest niezależna.
Ale z drugiej strony kłóci się to z naszym marzeniem i dążeniem do tego, żeby nasze dzieci były „grzeczne”.
Duży kłopot jest z tą grzecznością. Czy to jest w ogóle jakaś wartość? To bardzo trudna kwestia i nie wiem, gdzie jest punkt równowagi. Wiadomo, że warto szukać tego, co człowieka interesuje i dawać na to przyzwolenie dziecku, nawet jeśli to czasami jest trudne. Ale liczy się postawa rodziców. Mówi prawdę, idź własną drogą. Ale w sumie nie wiem, czy literatura ma na to wpływ. Przecież baśnie w wersji braci Grimm, baśnie „z morałem” nie są dziś najbardziej rozpowszechnione, tylko skróty i skróty skrótów oraz różowe książeczki, w których wzory estetyczne są zapożyczone od producenta lalki Barbie.
I nadal Królewna Śnieżka – ma zaróżowione policzki, diadem na głowie, śliczną sukienkę – i związane ręce, nic nie potrafi zrobić.
To kontynuacja wzorów kobiecości z połowy ubiegłego wieku. W nich kobieta jest istotą domową, pięknie wygląda i pięknie pachnie, ma nienaganną sylwetkę, a 15 min. przed powrotem męża z pracy kładzie się na chwilę na leżankę by odetchnąć i by wszelkie ślady zmęczenia spowodowanego sprzątaniem czy odrabianiem lekcji z dziećmi zniknęły, by móc go z uśmiechem powitać w progu. W moim kanonie nie istnieją baśń o Śpiącej królewnie czy straszna opowieść o Syrence, która zakochała się w rybaku i obcięła sobie ogon, by z nim być, by „żyć po ludzku”! Andersena całe życie bolały zęby i wiele z doświadczenia permanentnego bólu jest w jego opowieściach. Historia Małej Syrenki jest bolesna i mogę to opowiadać tylko jako zapis czegoś, co się zdarza wielu ludziom, kobietom i mężczyznom – błędnego oddania. Ofiarowania najlepszej części swojej tożsamości komuś, kto na to nie zasługuje.
Ale to jest część naszej kultury, za moich czasów ta historia była w podręcznikach do języka polskiego, więc dla większości kobiet to nie jest historia o tym, że głupia syrenka poświęciła się dla faceta, który nie jest tego wart, tylko kanoniczna historia, którą warto czytać. Podejście do baśni jest przecież takie, że one są nietykalne i dobre.
Myślę, że to jest część ogólnego podejścia do życia. Nie trzeba być polonistą, antropologiem czy psychologiem, by umieć odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie emocje to we mnie wywołuje – scala mnie, pociesza, poucza o czymś czy dezintegruje, boli i nazywa takie doświadczenia z mojego życia, o których wolałabym nie pamiętać, bo nie wyszłam z nich cało. To jest kwestia uczciwości wobec siebie. Nie możemy zrzucać wszystkiego na domniemane autorytety: to nie ja córeczko ci to robię, to pan Andersen jest wszystkiemu winien, ale przecież on jest uznanym pisarzem. To nie ja ci to opowiadam, tylko taka jest nasza tradycja. Czy wolimy umyć ręce czy mamy odwagę być uczciwi.
Tylko wtedy każdą książkę muszę otworzyć i zadać sobie tych kilka pytań: czy mi się to podoba, czy chcę to opowiadać, czy się pod tym podpisuję, czy chcę to przekazać mojemu dziecku i jeszcze na samym początku – co autor miał na myśli.
Tym ostatnim bym się nie przejmowała, bo na tym polega radość czytania, że odnajdujemy rzeczy, których autor nie miał na myśli, ale mu się napisały, bo były mądrzejsze od niego. Ale warto mieć do świata duże zaufanie i jednocześnie dużą nieufność – żeby nie zrobić krzywdy ani sobie, ani swojemu dziecku. Nic nie zwalnia od myślenia. Ale też – trzeba tak się obchodzić z historiami, żeby minuty opowiadania były przyjemnością. Bardzo też chcę podkreślić, że opowiadanie czy głośne czytanie jest sytuacją (i to twórczą!). Jest czasem wyłączonym, świątecznym (choć zdarza się co dzień), w którym nie istnieje nic prócz opowieści. Jest sytuacją wielkiej bliskości – opowiadającego i słuchacza, a w domowej sytuacji – także bliskości fizycznej, przytulania, dotyku. Jest sytuacją, w której możemy rozkwitać – nasz głos, gest, rytm i muzyczność języka, śpiew, wyliczanka, okrzyk, żart. Przez nasze ciało, nasz „performens” ujawniają się różne migotliwe sensy opowieści, zupełnie nieobecne w tekście. Żywe opowiadanie czy czytanie jest komunikatem złożonym, wielokanałowym. Czasem myślę, że to jakość naszej obecności w opowiadaniu decyduje o ostatecznym przekazie, a nie to, co zapisane.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Emilia Kulpa