Adam Wajrak i Nuria Selva Fernandez to prawdziwe pogotowie dla zwierzaków. Przynajmniej kiedyś tak było. Jak pisze sam autor książki „Kuna za kaloryferem”, Adam Wajrak, dziennikarz Gazety Wyborczej – dziś są odpowiednie instytucje, które profesjonalnie pomagają dzikim zwierzętom, które z różnych powodów mają nieco trudniejszy start w życie, niż pozostałe.
![](https://dzielnicarodzica.pl/wp-content/uploads/2022/09/obraz-7.png)
Zaczęło się w Warszawie, gdy Adam Wajrak był jeszcze dzieckiem. Ratował wrony i inne miejskie ptaki.
Po przeprowadzce na tereny Białowieskiego Parku Narodowego na konto swoich akcji ratunkowych mógł wpisać bociany. A od chwili zamieszkania w Teremiskach pod Białowieżą, lista wydłużyła się o kruki, puchacze, sowy, smużki, kuny i wydry.
Jego dom stał się nie tylko szpitalem dla zwierząt, ale również przytułkiem i azylem, w którym przygotowywały się do samodzielnego życia na wolności.
I choć ogromną wartością tej książki jest wrażliwość na los zwierząt, którą przekazuje autor (choć mam wrażenie, że mimochodem), to przygody, jakie wiązały się z przyjętymi pod opiekę zwierzętami, powodują, że cała historia jest niezwykle zabawna, wciągająca i angażująca. Trudno się od niej oderwać, a czytelnik śledzi losy zwierzaka z zaciekawieniem.
Fajnym zabiegiem (nie wiem, czy świadomym), jest takie przedstawienie zwierząt, jakby były ludźmi. Chwilami czytelnik łapie się na tym, że czyta o boćku czy wydrze tak, jakby czytał o gościu, który odwiedził autora.
Każde przygarnięte zwierzę ma swój charakter, osobowość, styl bycia. Jedno jest przyjaźnie nastawione, lgnie do człowieka i ufa mu ogromnie, inne jest sprytne czy nieco nawet cwane, a jeszcze inne lękliwe i ostrożne.
Zupełnie jak ludzie.
Każdy opisany zwierzak staje się przyjacielem nie tylko Adama Wajraka i Nurii Fernandez, ale również samego czytelnika. Są tak obrazowo przedstawione, że wydaje się, że osobiście uczestniczyło się w jego ratowaniu.
Zmysł pisarski autora jest po prostu magiczny.
Książkę wzbogacają zdjęcia zwierząt, które gościły u autorów. Każde z nich jest podpisane, można więc odnieść je do przeczytanej treści.
Dodatkowo, przy okazji różnych schorzeń i problemów zdrowotnych, Wajrak tłumaczy – co dolegało zwierzakowi i jak zostało to wyleczone. Przy okazji podawany jest też kontekst – co to za zwierze, do jakiej rodziny należy, co mu szkodzi, co pomaga, jak działać, by pomóc, a nie zaszkodzić. To doskonała okazja, by rozszerzyć swoją zoologiczną wiedzę niejako przypadkiem. Przy okazji. Ja sama nie wiedziałam nic o smużkach (ba, nie wiedziałam, że istnieją takie zwierzęta), a dziś wiem, jak wyglądają i czego nie robić, jeżeli nie chcę im zaszkodzić.
Wielokrotnie też autor zastanawia się, czy jego pomoc w ogóle jest na miejscu. Skoro natura zdecydowała o tym, że ptak został usunięty z gniazda (wyrzucony lub wypadł), to czy należy w to ingerować i na siłę go ratować? Skoro rodzice usunęli młodego z gniazda, może mieli ku temu jakiś powód?
Z drugiej strony wspomniana smużka, czy borsuki, które też były w domu Wajraka, to młode, które straciły matkę przez człowieka, który zbyt szybko jechał samochodem. Skoro jeden człowiek skazał je na sieroctwo, drugi chyba może im pomóc – tak żeby jakoś to nieszczęście delikatnie zbilansować.
Te rozważania doskonale uzupełniają książkę. Pokazują, że nie jest to wyłącznie partyzancka pomoc na hurra i zryw. Tylko przemyślane, pełne refleksji działanie, skierowane na faktyczną pomoc zwierzakom.
Kończąc, doświadczenie ratowania wielu zwierząt autora Adama Wajraka jest nie do przecenienia. Jednocześnie apeluje on i chcę się do tego apelu dołączyć, by będąc w lesie i napotykając młode: jeże, sarny, dziki – cokolwiek, nie ruszać ich! Być może matka właśnie poszła po jedzenie dla nich. Być może wyczuła człowieka i się schowała, ale nie zdążyła zabrać młodych. A może właśnie przenosi jedno ze swoich dzieci do nowej kryjówki, a pozostałe czekają, aż po nie wróci.
Dotknięcie młodego przez człowieka, jest skazaniem go na śmierć. Matka odrzuci młode, które pachną człowiekiem, a taki maluch sam sobie nie poradzi na wolności. Dlatego lepiej je zostawić i odejść. Tak pomożecie im najbardziej. A jeżeli nie macie pewności, czy matka żyje, młode są zabiedzone lub w okolicy znaleźliście zwłoki ich matki, to wezwijcie odpowiednie służby. Profesjonaliści zajmą się maluchami tak, by móc im potem umożliwić powrót do natury. A to dla nich najlepsza pomoc.