Jak bez napięć wychować pewne siebie dziecko to dość oryginalny poradnik, który może budzić mieszane uczucia. Jego autorką jest biolożka, która jednakże zapoznała się z badaniami psychologów, ale też z konkretnego nurtu. Są to głównie psychologowie antropolodzy i psychologowie ewolucyjni, czyli osoby, które nie koncentrują się na rozwoju i dojrzewaniu człowieka tu i teraz, ale raczej analizują go w kontekście zmian ewolucyjnych, czyli zachodzących na przestrzeni dziesiątek tysięcy lat oraz w kontekście kultury, w jakiej dorasta.

To bardzo mocno wpływa na wydźwięk całej książki, która dla mnie – choć bardzo ciekawa – była momentami bardzo trudna i rodziła we mnie pilną potrzebę dyskutowania.
Zanim przedstawię swoje wątpliwości – kilka słów o samej treści.
Jak bez napięć wychować pewne siebie dziecko – o książce
Jak wspomniałam, autorką jest biolożka, a jednocześnie mama 3 letniej Rosy, z którą ma bardzo trudną relację. W jej oczach dziewczynka jest wcielonym demonem, który ją bije, gryzie i zamęcza psychicznie. Tak w pierwszych słowach książki przedstawiona jest Rosy.
Kobieta nie wie, jak sobie poradzić. Chce cieszyć się z macierzyństwa i uzdrowić swoją relację z córką – to się chwali.
Jako dziennikarka wyrusza w odległe miejsca, gdzie podpatruje życie codzienne rodzin z tradycyjnych społeczności. Udaje się więc do Majów, Hadzebe i Inuitów. W każdej z tych społeczności dostrzega coś, co jej zdaniem jest gwarantem sukcesu w wychowaniu. Coś, co powoduje, że tamtejsze dzieci są skłonne do pomocy, znacznie pokorniejsze i bardziej współpracujące.
U Majów widzi dzieci zaangażowane w codzienne prace domowe, dzieci pomagające rodzicom i oddane społeczności. U Inuitów widzi dzieci i dorosłych, którzy praktycznie nie okazują gniewu. Natomiast u Hadzebe dostrzega autonomię i samodzielność nawet u kilkulatków.
Przenosi te doświadczenia na własny, domowy grunt i stwierdza kategorycznie, że działają, bo skutkują w przypadku jej córki (!).
Do tego opracowuje metodę TEAM (która sama w sobie i w założeniu jest moim zdaniem rewelacyjna, ale nie w wykonaniu, jakie prezentuje się nam w książce). I bardzo stanowczo zestawia poznane metody wychowawcze z metodami zachodu, jednocześnie wskazując bardzo wyraźnie, które są „dobre”, a które są „złe”.
I tu właśnie zaczynają się moje wątpliwości odnośnie do tej książki.
Jak bez napięć wychować dziecko?
Zaczniemy od Majów, bo i autorka swoją podróż rozpoczęła od tej społeczności. Tam dostrzegła, że dzieci bez proszenia i bez wahania podejmują się różnorodnych prac domowych. Same zmywają naczynia, sprzątają i pomagają w innych pracach domowych. Opiekują się też młodszymi dziećmi i to nie tylko w ramach rodzeństwa, ale i szerzej.
Brzmi pięknie, prawda? Nie wiem, jak w rzeczywistości wygląda codzienne życie Majów, bo nie miałam okazji ich obserwować. Natomiast elementy tego wychowania, które autorka wychwala, dla mnie niekoniecznie są do zaakceptowania.
Które elementy? W pewnym momencie miałam wrażenie, że jest to wychowanie do posługiwania. Sukcesem jest, gdy dziecko mówi, żeby rodzic posiedział na kanapie, a ono posprząta cały dom. I super! Tak też powinno być czasem, ale nie uważam, że to powinna być norma. Skoro dom jest nasz, to wszyscy odpowiadamy za jego wygląd i organizację. Nie tylko dzieci wychowane do posługiwania.
Wychowanie Majów
Przyuczanie nawet maleńkich dzieci do prac domowych bardzo mi się podoba, jednak nie jest dla mnie żadnym odkryciem. Większość polskich rodzin dokładnie tak postępuje. Przedszkolak nosi talerze na stół i może je odnieść po skończonym obiedzie, sprząta swoje zabawki czy pomaga rodzicom w ogródki. Dla autorki (Amerykanki) to było odkrycie, że dzieci interesują się pracami domowymi, chcą brać w nich udział i mają pozwolenie, by to robić.
Zastanów się, czy Twoje maleństwo, nie prosi Cię czasem o miotełkę i szufelkę, gdy Ty zamiatasz? Albo nie łapie za odkurzacz? U mnie tak jest na co dzień. I choć i tak muszę po niej poprawić, to cieszę się, że się angażuje i daję jej na to przestrzeń.
Dalej, Majowie nie dają wskazówek. Ogólnie nie proszą dzieci o nic, nie komentują ich pracy (ani pozytywnie, ani negatywnie), reagują tylko wtedy, gdy dziecko może sobie zrobić krzywdę. To wychowanie w ciszy. Zdaniem autorki wskazówki, pochwały i uwagi naprawcze powodują, że spada dziecięca motywacja wewnętrzna i poczucie pewności siebie.
Załóżmy, że tak faktycznie jest. Bez uwag i wskazówek dziecko nauczy się prawidłowo pielić grządkę, oczywiście. Tylko zanim do tego dojdzie wyrwie Ci wszystkie truskawki. Myślę, że krótki wstęp teoretyczny, pokazanie, co wyrywamy, a co zostaje i korekta działań nie spowodują, że dziecko się natychmiast zniechęci. Ważne jednak, by te wskazówki zostały przekazane w sposób odpowiedni, łagodny i na zasadzie instruktarzu, a nie pouczeń i krytyki. Nie trzeba milczeć do dziecka. Trzeba mówić dobrze.
Ok, żeby nie zadługo, teraz Inuici.
Wychowanie Inuitów – jak bez napięć wychować pewne siebie dziecko
Tam autorkę urzekło całkowite nieokazywanie gniewu i złości. Totalny brak emocji, ignorowanie dziecięcego marudzenia i również wychowanie w ciszy. Tamtym dzieciom też się nic nie mówi. Podobno.
I tu mam zastrzeżenia. Dziecko, które wychowuje się w społeczności Inuitów, którzy być może faktycznie nie okazują gniewu, może się w takiej społeczności odnaleźć. Dziecko wychowane bez gniewu i złości w domu – nie poradzi sobie w życiu. Żebym też została dobrze zrozumiana: nie jestem za tym, by krzyczeć na dziecko i karcić je raz za razem. Nie! Absolutnie! To mały człowiek, który się uczy. Ale gdy mama lub tata się zdenerwują – okażą, że się denerwują i nad tym zapanują, to dadzą dziecku znacznie lepszą lekcję niż gdy stłumią swą złość.
Przecież wszystkie emocje są nam potrzebne. Złość pokazuje, że nasze granice zostały przekroczone. Dziecko też ma prawo czuć złość, gdy ktoś przekroczy jego granice. Kluczem do sukcesu jest umiejętne zapanowanie nad tą złością i jej skontenerowanie w taki sposób, by nie skrzywdzić ani siebie ani drugiego człowieka.
Tymczasem autorka kilkukrotnie podkreśla, że Inuici nie czują złości. Nie ma jej w wachlarzu doświadczanych emocji. Jest ciągły luz. Jako człowiek Zachodu nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić 😉 Wiem jednak, że ciągła praca nad własną złością (jej odczuwaniem, okazywaniem i opanowywaniem) jest dla moich dzieci świetną szkołą, jak robić to u siebie. Też okazują złość, są w stanie ją wyrazić i okiełznać. Nawet moja trzylatka potrafi powiedzieć: mamo, zdenerwowało mnie to – i tyle! Nie ma ciskania zabawkami, histerii i spazmów. Nigdy mnie nie uderzyła. Wszystko dlatego, że dorośli w jej życiu rownież pracują nad okazaniem swojego niezadowolenia czy złości w sposób cywilizowany.
Ignorowanie dziecka jako metoda wychowawcza
I to ignorowanie. Ja wiem, że okazanie uwagi dziecku marudnemu czy potocznie „niegrzecznemu” – nie znoszę tego słowa – to wzmacnianie jego negatywnych zachowań. Tylko, czy ten maluch, przez takie zachowanie nie próbuje nam czegoś powiedzieć? A gdyby tak sięgnąć głębiej? „Usłyszeć”, co mówi dziecko poprzez marudzenie i zachowania, które w danym momencie mu nieodpowiadają? Może jest głodne, zmęczone, zalęknione? Może się nie czuje bezpiecznie. Tu również nie mogę przyjąć zasady, że „gdy dziecko źle się zachowuje, po prostu je zignoruj, samo się uspokoi”. Brzmi mi to metodą na „wypłakanie”.
Uważam, że maluch nie ma jeszcze na tyle rozwiniętej zdolności do samoregulacji (ba! wielu dorosłych tego nie ma), by samo się uspokoiło. Raczej narasta w nim frustracja i przekonanie, że jego uczucia nie są ważne. Zamiast tego, kucnęłabym do dziecka, spojrzała mu prosto w oczy i zapytała, jak się czuje. Czego potrzebuje w tym momencie. „Złe” zachowanie małych dzieci to zawsze emocje, które taki sposób znalazły na uwolnienie. Gdy rodzic je przyjmie i utuli (lub „ojoja”), to dziecko się nauczy samoregulacji. Na pewno nie w izolacji.
I jeszcze raz: absolutnie nie krytykuję Inuitów. Autorka pokazuje to, co zobaczyła i przepuściła przez swój filtr interpretacyjny. Być może rzeczywistość jest zgoła odmienna.
Wychowanie Hadzebe – jak bez napięć wychować pewne siebie dziecko
Hadzebe to afrykańskie plemię, które żyje ze zbieractwa i łowiectwa. Już to wiele mówi o stosowanych metodach wychowawczych. Nie ma tam czasu na „rozczulanie” się nad dzieckiem, rodziny tworzą bardzo liczne grupy i pomagają sobie na wzajem. Starsi zajmują się dziećmi, młodzi dbają o wyżywienie. Nie ma modelu rodziny, który funkcjonuje u nas. Nie chcę oceniać tego stylu wychowania, bo realia tych ludzi są tak odmienne od moich, że trudno jest mi się tu rzeczowo odnieść. Natomiast z całą mocą nie mogę się zgodzić, że da się to przenieść na nasz, Zachodni grunt.
Dlaczego? Bo nie wyobrażam sobie, by moja trzylatka poszła sama do osiedlowego sklepiku, gdzie trzeba przejść przez dwie ulice i wjazd na bramę. No po prostu nie! Autorka co prawda radzi iść w pewnej odległości za dzieckiem, by je obserwować. Co mi jednak z obserwacji, gdy moje dziecko wbiegnie na ulicę pod samochód, a ja będę za daleko, by je zatrzymać? Zobaczę dramat.
Nie uważam też, by sześciolatek był dość odpowiedzialny by zajmować się półrocznym dzieckiem, co autorka podziwia u Hadzebe. Jeszcze raz: być może sześcioletnie dziecko Hadzebe jest na to gotowe – to zupełnie inne realia życia. Moje na pewno nie.
I jeszcze jedna kwestia. Autorka przytacza sytuację, gdy ojciec i córka z Hadzebe siedzą razem przy ognisku i przez dwie godziny nie pada między nimi ani jedno słowo! Nie wiem, może ona była wcześniej nadmiernie rozgadana. Ja nie wyobrażam sobie nie zamienić z dzieckiem ani słowa przez dwie godziny. To rozmowa i komunikacja powoduje, że tworzy się między nami więź i porozumienie.
I na koniec
To wcale nie oznacza, że książka jest zmarnowanym czasem. Jest kilka dobrych fragmentów, jak przykład i „dostrzeżenie”, które nie jest chwaleniem, a zauważeniem, że: o. posprzątałaś zabawki”. Ani to dobre, ani złe, ale widzę, że się stało. Autorka wielokrotnie podkreśla, że rodzice uczą przykładem, a nie gadaniem. Że dostrzeżenie może wzmocnić zachowania dziecka – z tym się zgadzam. Tyle że nie jest to nic odkrywczego.
Autorka zachwyca się też mocą angażowania dziecka w domowe prace – pewnie. Tylko to też nie jest nowość. I! Jeszcze jedno. Sugeruje planowanie dnia pod dorosłych lub wszystkich, a nie pod dziecko. Zrezygnowała z uczestniczenia jej córki w urodzinach innych dzieci (Sic!), bo to były aktywności wyłącznie dla dziecka.
Tyle że dziecko jest tak samo ważnym członkiem rodziny, jak i ona. Jeżeli na wieczór planuję wyjście do restauracji, którą ja lubię (a dziecko może mniej), to dlaczego do południa ten maluch nie może iść na imprezę do przyjaciół?
Jeżeli w dniu moich urodzin przychodzą moi przyjaciele, to dlaczego w dniu jej urodzin nie mogą przyjść jej znajomi (a takie podejście autorka sugeruje – kinderbal jest tylko dla dzieci, czyli jest zły).
Jak wspomniałam „Jak bez napięć wychować pewne siebie dziecko” to książka, która pokaże Ci wiele o kulturach i wychowaniu dzieci w rdzennych społecznościach. Czy pomoże Ci z Twoim dzieckiem? Nie wiem.