Aniu, mnóstwo się mówi na ten temat, ale niektórym nadal to pojęcie jest ciągle obce. Jak byś wyjaśniła tym nieświadomym, co to właściwie jest rodzicielstwo bliskości?
To wzajemne i stałe dopasowywanie się rodziców i dzieci. Szanowanie siebie nawzajem. Współuczestnictwo. Odpowiadanie na potrzeby – to tak na gorąco.
A kiedy Twoim zdaniem zaczyna się czas na to, by zacząć być takim bliskim dziecku rodzicem?
Już w ciąży. Ma znaczenie to, jak siebie traktujemy, w jaki sposób przygotowujemy się do porodu. Wszystko to może bardzo pomóc w nawiązaniu bliskiego, intuicyjnego kontaktu z naszym dzieckiem po porodzie.
No właśnie. Ty jesteś założycielką szkoły rodzenia i naturalnego rodzicielstwa. Tak właśnie brzmi pełna miejsca nazwa Gai, miejsca, które stworzyłaś. Czyli te dwie dziedziny, poród i późniejsze rodzicielstwo, przenikają się nawzajem?
Oczywiście! A moja szkoła nie jest pierwszą tego typu w Polsce. Pierwsza powstała szkoła Joasi Paluchiewicz. Nazywa się Natura i mieści się we Wrocławiu. Bez Asi i jej szkoły nie byłoby Gai.
A jak to się stało, że poznałaś szkołę z Wrocławia?
Zanim sie zdecydowałam na jakiekolwiek działanie, napisałam do Asi i po prostu spytałam, czy mogę posłużyć się jej szkołą jako inspiracją dla siebie. A Asię poznałam na forum chustowym. Pochwaliła się na nim kiedyś, że otwiera taką szczególną szkołę. Oczarował mnie ten pomysł, kompletnie zauroczył. Pamiętam, jak strasznie żałowałam, że sama nie chodziłam do takiej szkoły w mojej pierwszej ciąży. Ilu błędów udałoby mi się uniknąć, gdy urodziła się pierwsza córka, Zosia…
O jakiego rodzaju błędach mówisz? Czy chodziło o poród? Czy o ciążę?
O całokształt! Również o zajmowanie się dzieckiem, gdy zamiast słuchać intuicji, wczytywałam się w Tracy Hogg… I że nie potraktowałam świadomie porodu, bo uważałam, że personel wszystko zrobi i zdecyduje za mnie. I że jakoś to będzie. Gdy tak sobie wszystko rozpamiętywałam, naszło mnie, że przecież można taką szkołę po prostu otworzyć w Poznaniu
Zakładając więc Gaję, swoją szkołę rodzenia, miałaś już dziecko…
Byłam już wtedy matką podwójną. Zosia miała trzy lata, a Zuzia, młodsza córa, rok.
Gdy je rodziłaś, w szpitalu nie przedstawiano Ci opcji planu porodu, nie dyskutowano o różnych możliwościach?
Nie, wtedy nie było planów porodowych. To funkcjonuje w Polsce dopiero od 2 lat. Co nie zmienia faktu, że ja akurat nie wspominam swoich dwóch porodów źle. Miałam swoją zaufaną położną, porody były szybkie, bez komplikacji, był ze mną mój Mąż. Przeszkadzało mi to, że ja sama tak naprawdę nie miałam pojęcia, co się dzieje – ze mną, z moim ciałem… To wszystko jakoś samo się działo. Wtedy mi to nie przeszkadzało, ale teraz, gdy o tym myślę – owszem.
A tak na marginesie, czy wiesz, że przedstawiane w szpitalach obecnie plany porodów, często są zupełną fikcją?
Wiem od naszych kursantek, że różnie z tym bywa. Wszystko zależy od tzw. czynnika ludzkiego – można trafić na fajny zespół, który plan respektuje i cieszy się, że pacjentka jest tak przygotowana. Ale są też sytuacje, gdy plan wzbudza irytację…
Rodząca niedawno szwagierka uradowała mnie wieścią, że kazano jej wypełnić coś takiego. Ale… powiedziano jej też, że ma się tym nie przejmować, bo to „tylko do papierów”…
Tutaj jest jeszcze dużo pracy do zrobienia. Ale wierzę, że kropla drąży skałę. Im więcej świadomych, przygotowanych kobiet i ich partnerów, tym większa szansa, że się ten mur niechęci uda wreszcie przebić.
A to zadanie szkół rodzenia właśnie. Czym różni się Twoja od tych „typowych”?
Staramy się na zajęciach nie szykować ludzi, jak na jakąś wojnę. Powtarzamy cały czas, że wszędzie pracują ludzie. I że trzeba do sprawy podchodzić ze spokojem. Ale jednocześnie warto wiedzieć, czego się chce. Naszym priorytetem jest poród naturalny, czyli ten bez interwencji medycznych. A do takich zaliczamy przebijanie pęcherza, nacięcie krocza, podanie oksytocyny czy znieczulenia. Poza tym nasza szkoła bardzo skupia się na tym, co wydarzy się po porodzie. Na 8 spotkań aż 5 dotyczy czasu już z dzieckiem, podczas gdy wiele szkół skupia się przede wszystkim na samym przygotowaniu do porodu.
No właśnie. W Twojej szkole rodzice uczą się nie tylko świadomego podejścia do porodu. Ale wiem też, że wspieracie niestandardowe życzenia oczekujących rodziców…
Tak. Otwarcie popieramy porody domowe, traktując je na równi z tymi w szpitalu. W naszym zespole jest położna, która poza pracą w szpitalu, takie porody domowe przyjmuje. Ale – co ważne – nie zachęcamy do rodzenia w domu, nie uważamy, że tak lepiej niż w szpitalu. Szanujemy wybór rodziców co do miejsca.
Czy promowane przez Was standardy nie utrudniają życia rodzicom opuszczającym Gaję, gdy trafią na mur? Wiemy, jak często wyglądają realia polskich szpitali, tak ciągle niedoskonałych…
Trudne pytanie. Oczywiście, że zdarzały się sytuacje, gdy ktoś po naszym kursie nie był zadowolony z opieki. Na szczęście nie ma tych sytuacji aż tak wiele. Dużo zależy od porodu i od ludzi na oddziale, od asertywności rodzącej kobiety. I od współpracy miedzy nią a jej partnerem, od tego, czy ich wizja porodu jest spójna czy nie. Nie mamy pełnych danych, nie każdy kursant chwali się swoim porodem, choć organizujemy poporodowe spotkania.
Są takie spotkania? Fajna inicjatywa.
Tak, to dla nas ważne. Na jednym z takich spotkań dowiedzieliśmy się na przykład, że była taka sytuacja, w której jedną z naszych kursantek tak zmierził szpital, w którym rodziła, że praktycznie w trakcie porodu pojechała rodzić do innego.
Na pewno wiele w takiej sytuacji ułatwia obecność douli. U Was przecież jest ktoś taki?
Tak. Marianna, nasza doula i zarazem moja prawa ręka, dobry duch Gai. Akurat nasi kursanci częściej rodzą z Dorotą, naszą położną i wtedy są bardzo zadowoleni. Z douli nie korzystają, bo są w parach, a na sali w szpitalu można mieć tylko jedną osobę towarzyszącą. Ale mimo tego doulę Mariannę zna coraz więcej osób i coraz więcej odbywa się porodów z jej udziałem. Jest jedną z ulubionych prowadzących zajęcia, tak wynika z ankiet ewaluacyjnych.
Czyli – podsumowując przygotowanie do przebiegu porodu – standardowy rozkład zajęć na ten temat przewiduje…
Przebieg, fazy porodu, plan porodu, rolę hormonów w porodzie, niefarmakologiczne metody łagodzenia bólu, wpływ poszczególnych rodzajów znieczuleń na przebieg porodu i na dziecko. I tak samo z cesarskim cięciem. Połóg…
O właśnie! O tym zwykle mało się mówi w szkołach rodzenia…
U nas są na połóg przeznaczone całe osobne zajęcia, które prowadzi właśnie doula Marianna. Mówi wtedy o tym, co się dzieje z ciałem kobiety, z jej psychiką, jak wyglądają relacje między kobietą a ojcem dziecka. To bardzo ważne zajęcia i wiem od kursantek, że bardzo potrzebne. Doceniają, zwłaszcza, że otwarcie mówi się o tym, co robić gdy kobieta wraca do domu z naciętym kroczem, bolącymi piersiami i emocjonalną huśtawką.
A czy już na tym etapie uczycie tego, czym ma być rodzicielstwo bliskości?
Tak, sączymy tę wiedzę cały czas. Tak się składa – i nie jest to przypadek – że właściwie wszystkie osoby w naszym zespole są rodzicami i to rodzicielstwo bliskości u siebie w domach realizują. A że często odwołujemy się do naszych własnych doświadczeń, to i wiedza na wiadomy temat się przewija. Ale poza tym jest osobny blok tematyczny poświęcony stricte rodzicielstwu bliskości. Przez rok prowadziłam go ja, od stycznia prowadzi go psycholog Natalia Minge, autorka książki o RB. Prowadzi w Poznaniu warsztaty, to zachustowana mama trójki dzieci… W ramach szkoły rodzenia aż dwa spotkania dotyczą rozwoju dziecka i jego pielęgnacji. Kładziemy duży nacisk na to, jak rozwija się dziecko w 1. roku życia (sprawdź w naszym kalendarzu rozwoju – przyp. red.), na co młodzi rodzice powinni zwracać uwagę, co po kolei powinno w tym rozwoju występować… Mamy też osobne spotkanie z międzynarodowym konsultantem laktacyjnym, bo oczywiście promujemy karmienie piersią.
Czego jeszcze o niestandardowej pielęgnacji dziecka mogą się nauczyć młodzi rodzice?
Masażu Shantala na przykład. Kąpieli w wiaderku. No i oczywiście mogą skorzystać z naszej wisienki na torcie, czyli warsztatu chustowego. Poza tym, jasne, że pieluszki wielorazowe i cała ekopielęgnacja dziecka – w myśl zasady – im mniej, tym lepiej. Bardziej ekologicznie i ekonomicznie.
Jak trafiają do Was oczekujący dzieci rodzice? Jakiego typu to ludzie?
W tej chwili kursanci przychodzą już z polecenia. Na początku decydował pewnie przypadek, zachęcająca strona internetowa… A przychodzący rodzice? Trafiają do nas ludzie aktywni, żyjący ekologicznie, dbający o zdrowy, ekologiczny styl życia, nietuzinkowi, z ciekawymi zainteresowaniami, pełni pasji, lubiący podróżować…
A jak reagowali na Wasze „rewelacje” rodzice nie znający tematu, ci, którzy trafiali z przypadku?
Staramy się bardzo zachować umiar w tych, jak to mówisz, rewelacjach… Bez zbytniej ideologii, bez stawiania proponowanych rozwiązań jako jedynych i słusznych. Najważniejsze to dać przychodzącym do nas ludziom przestrzeń – by mieli wybór, by nie czuli, że jeśli nawet myślą nieco inaczej o pewnych tematach, to jest w tym coś złego… Nawet o wielorazowych pieluszkach i chustach mówimy z dużym dystansem – na zasadzie: wszystko ma swoje wady i zalety. Jesienią w Poznaniu było małżeństwo William i Martha Searsowie…
Których zwie się przecież rodzicami nurtu bliskości…
Tak. I oni mówili o tym, że te legendarne siedem filarów nurtu to są po prostu narzędzia, z których rodzice wybierają to, co jest dla nich najważniejsze, najlepsze. I tak staramy sie to ujmować podczas zajęć. Bez narzucania, bez indoktrynacji. No i chyba nam się to udaje, bo często na ostatnich zajęciach, gdy proszę kursantów, by podsumowali kurs jakąś jedną myślą czy zdaniem, mówią, że bali się tego, że coś będziemy narzucać, a wcale tak nie było. Czyli chyba udaje nam sie dawać im tę przestrzeń.
Na pewno! Aniu, Gaję stworzyłaś Ty. Jak przyszła reszta Waszego zespołu?
Wszystkich zaprosiłam ja. Od początku założyłam, że osobami prowadzącymi powinny być osoby mające dzieci. Po drugie, muszą to być osoby, które są autentyczne i które o rodzicielstwie i porodzie myślą podobnie do mnie. Ważne więc dla mnie było, aby te osoby też nosiły w chustach, popierały poród naturalny i domowy, aby ważna była dla nich ekologia no i oczywiście AP (rodzicielstwo bliskości – przyp. red.). Chciałam, abyśmy wszyscy byli ze sobą spójni, żeby nasz przekaz był komplementarny. Niezależnie, czy się mówi o porodzie, o karmieniu piersią czy o rozwoju dziecka.
Gdzie poznawałaś te osoby?
Pierwsza była Dorota, nasza położna. Takich położnych jak ona, domowych, jest w Poznaniu czwórka. Kiedyś prowadziły spotkanie dotyczące tematu porodów w domu. Obecne były wszystkie cztery. Dorotę zapamiętałam najbardziej.
Czemu interesowały Cię akurat położne domowe?
Poród domowy był mi już wtedy bardzo bliskim tematem. Wiedziałam, że chcę szkołę, która będzie portem dla osób, chcących to powitanie dziecka na świecie przeżyć w domu. Chciałam, by mogli się u nas poczuć dobrze, nieoceniani, niekrytykowani, tylko szanowani w swoim wyborze. Chciałam po prostu zrobić inna szkołę. Poród domowy idealnie się w tę inność wpisywał. Potrzebowałam więc położnej, która jest kompetentna i o takim porodzie rzetelnie opowie zamiast zniechęcać.
A inne osoby w Gai?
Mariannę, doulę, spotkałam na innym spotkaniu mam. Bardzo mi się spodobał jej spokój, opanowanie, to, jak mówi i co mówi. Marianna była wtedy w trzeciej ciąży. Mimo to zgodziła się przychodzić do Gai i prowadzić zajęcia. To zapoczątkowało pewnego rodzaju tradycję w Gai: na zajęciach jesteśmy wraz z naszymi dziećmi. Bo Marianna poprowadziła swoje pierwsze zajęcia dwa tygodnie po swoim trzecim, domowym zresztą, porodzie. Ja w zeszłym roku przyniosłam na zajęcia moją trzytygodniową Justynkę. Przy jej porodzie – już domowym – była obecna „nasza” gajowa położna, Dorota. Marianna w maju rodzi czwarte dziecko, wiec jesienią znowu będziemy mieć maluszka na zajęciach. Mamy nasze dzieci w chustach, karmimy je, przewijamy. Na początku martwiłyśmy się, jak przyjmą to kursanci. Ale, jak do tej pory, wszyscy są zachwyceni i mówią, że to tylko dodaje nam autentyczności.
No oczywiście, że tak. Po pierwsze – połączenie teorii z praktyką. Po drugie – kolejne wypełnienie jednego z wyznaczników nurtu rodzicielstwa bliskości: dziecko nie ma przecież czynić swym pojawieniem się rewolucji. Ma być częścią świata rodziców. Pełna harmonia dla całej rodziny. Harmonia, teoria łączona z praktyką – zrealizowałaś rzetelnie, jak na szefową przystało, głoszone w szkole założenia. Urodziłaś swe trzecie dziecko w domu. Aniu, jak kobieta decyduje się na poród domowy?
Mogę mówić tylko za siebie. Moim zdaniem, najważniejsze dla przebiegu porodu jest to, aby kobieta czuła się bezpiecznie. Nieważne, czy to jest szpital czy dom. Są kobiety, które bezpiecznie poczują się tylko w szpitalu. I to jest w porządku, tak ma być. Ale są kobiety, które takie poczucie bezpieczeństwa będą mieć tylko w domu. I do tej grupy – ku własnemu zdumieniu – zaczęłam zaliczać się ja.
Kiedy to odkryłaś?
Chyba podczas tego spotkania z położnymi domowymi spadł ten pierwszy kamyczek, który poruszył lawinę. Widziałam ich pasję, widziałam kobiety na sali, które z nimi rodziły, widziałam łzy wzruszenia… Im więcej o porodzie wiedziałam, min. dzięki kursom w fundacji Rodzić po ludzku, dzięki licznie czytanym książkom i artykułom, tym bardziej czułam, że moja wizja porodu nie będzie respektowana w szpitalu.
Czyli? Co jest w porodzie domowym tak szczególne, że nie mamy na to szans w szpitalu, nawet najlepszym?
Ja chciałam podczas porodu minimum ludzi wokół. Minimum interwencji. Chciałam ciszy, spokoju, traktowania podmiotowego, bycia najważniejszym uczestnikiem tego, co ma się wydarzyć. Pełni intymności i szacunku. I porodu traktowanego nie jako potencjalny stan zagrożenia, co się w szpitalu wyraża chociażby wczepianiem kobietom wenflonu już na starcie. „Na wypadek cesarki”. To przecież poród – coś najbardziej normalnego i naturalnego na świecie!
Czy to, że był to już Twój trzeci poród miało znaczenie? Dodawało odwagi?
No właśnie sęk w tym, że poród w domu to nie jest kwestia odwagi. Nie lubię tego słowa, bo to wywołuje wrażenie, że poród domowy to jednak coś niebezpiecznego. A ja nie chciałam być pacjentką. Chciałam być kobietą. Matką. To szpitala się bałam. Że będę numerkiem. Że wejdę w tryby tej instytucji, bądź co bądź, totalitarnej. I że ktoś mi coś narzuci.
Rodziłam dwa razy. Cenię sobie swą kobiecość i wolność. I wiem, że z uwagi na swe doświadczenia, mimo wszystko bardziej bałabym się braku szpitalnej aparatury i obecności lekarzy, niż faktu, że stłamszą tam moją potrzebę wolności… Podziwiam Twą decyzję, ale ja na nią bym się przy trzecim porodzie nie odważyła. Właśnie – nie odważyła. Znów ta odwaga.
Dlatego właśnie na zajęciach nigdy nie stawiamy porodu domowego przed szpitalnym. Zresztą, aby urodzić w domu, trzeba przejść ostrą selekcję. Położne domowe są zrzeszone w stowarzyszeniu Dobrze Urodzeni i mają opracowane surowe standardy postępowania. Można je znaleźć na stronie Dobrze Urodzonych. Poza zawartymi tam punktami, położne robią z kobietą i jej partnerem swoisty wywiad. Okazuje się, że wiele kobiet po prostu się nie kwalifikuje z uwagi na wiek, stan zdrowia, miejsce zamieszkania… Moja znajoma miała wadę serca i mimo jej chęci nie było mowy o porodzie w domu.
A czy oprócz tych obostrzeń konieczne są, Twoim zdaniem, jakieś predyspozycje psychiczne rodzącej?
Trzeba być pewnym, że się tego chce. I uwaga! Ojciec dziecka musi też tego chcieć. Inaczej kobieta po prostu w domu nie urodzi. Tak mówią położne domowe – gdy kobieta nie czuje akceptacji partnera, wyczuwa jego lęk – poród nie postępuje.
Ciekawe. To już wiem, że nawet gdybym ja przeszła jakąś nieoczekiwaną metamorfozę, poród by nie postąpił.
Bardzo możliwe.
A od strony praktycznej spoglądając; czy nie trzeba mieć odpowiednio przystosowanego domu, sypialni?… No i co ze starszymi dziećmi?
Nie trzeba, ale tu wszystko zależy od rodziców. Położne przyjmą poród nawet w kawalerce. Moja znajoma jednak na poród w kawalerce się nie zdecydowała, bo nie miała co zrobić ze starszym synkiem, a nie chciała, aby był on obecny przy porodzie. Bywa więc różnie. My mieszkamy w tzw. nowym budownictwie. Na naszej klatce jest sześć mieszkań. Córki były w przedszkolu. Gdyby jednak poród zaczął sie w nocy, po prostu spałyby za ścianą. Ja akurat cicho rodzę. I szybko.
Dobrze się składa… Predyspozycje do urodzenia domowo tak, by sąsiedzi nie mieli o tym pojęcia. Właśnie! Sąsiedzi. Co z nimi? Słysząc odgłosy porodu bez znajomości kontekstu, mogliby wyobrazić sobie najgorsze…
Zostawiliśmy naszym sąsiadom list w skrzynkach pocztowych. Że bardzo przepraszamy za ewentualne hałasy, ale że będziemy rodzić w domu i prosimy o wyrozumiałość. Jedni z nich odpisali, że życzą nam powodzenia, to było bardzo miłe. Okazało się też, że przyjaciółka drugiej sąsiadki też rodziła w domu. Ale poród był w dzień i w zasadzie dom był pusty, wszyscy i tak byli w pracy.
A jak zareagowała rodzina, dziadkowie Twych dzieci?
Nic im nie powiedzieliśmy przed porodem. Nikt nie wiedział. Tylko my, Marianna i Dorota. Byliśmy wręcz pewni, że nasza decyzja wywoła lawinę oburzenia, troski, niezrozumienia… Chcieliśmy sobie tego oszczędzić. I dobrze zrobiliśmy. Prawdę wszyscy poznali później, ale niektórzy do tej pory myślą, że poród nas po prostu zaskoczył.
Mam jeszcze inne pytanie z pakietu tych praktycznych. Kiedyś uczestniczyłam w jakiejś dyskusji o porodzie domowym. Jedna z dziewczyn napisała, że ona w życiu by na to nie poszła, bo po wszystkim… kto by to posprzątał? Pewnie ona sama musiałaby się zwlec z łóżka i zabrać za robotę. Kto u Was posprzątał ?
Wiesz, ile krwi traci się podczas porodu?
Bazując na wspomnieniach prześcieradeł, które salowe sprzątały po narodzinach moich dzieci, to chyba mnóstwo. A ja nie miałam żadnych dramatycznych krwotoków.
Dwie szklanki.
Żartujesz! Niemożliwe! Stawiałabym, że znacznie więcej!
Weź dwie szklanki wody i zacznij nią pryskać na lewo i prawo. Moja córka rozlała w kuchni raz sok malinowy. Miałam w tym soku całą podłogę. A wracając do pytania, po porodzie sprzątał mój mąż.
Z jakimi jeszcze stereotypami najczęściej się spotykasz, gdy mowa o porodzie domowym?
Że to brak odpowiedzialności. I zawsze ta odwaga. Trudno uwierzyć ludziom, że to może być rzeczywiście świadomy wybór i sądzą, że jak w domu, to i bez położnej. I są bardzo przekonani co do tego legendarnego bałaganu.
A po porodzie? Co z dzieckiem? Trzeba je wieźć do szpitala?
Jeśli jest zdrowe – a to położna ocenia skalę Apgar – to oczywiście, że nie. Po porodzie jest… normalnie. Dziecko śpi albo pije z piersi, leżysz sobie, muzyczka gra… Jest tak spokojnie… Choć oczywiście zdarzają się sytuacje, gdy po porodzie jedzie się do szpitala, niekoniecznie z powodu stanu zdrowia dziecka. Czasem powodem jest kobieta. Tak też było ze mną. Parę godzin po porodzie postanowiliśmy na wszelki wypadek kontrolnie pokazać się ginekologowi. Co, jak się później okazało, było raczej „dmuchaniem na zimne”. Niemniej takie wypadki są bardzo rzadkie, jak wynika ze statystyk Stowarzyszenia Dobrze Urodzeni.
A badania? Szczepienia?
Wszystko po kolei. Położna zaopatruje dziecko, podaje mu witaminę K. Pobiera krew do badań. Resztę robi się w następnych tygodniach po porodzie, nie ma pospiechu. Oczywiście jeździ się z tym na własną rękę, np. na badanie słuchu. Ale generalnie nie ma problemu.
I to położna wypełnia książeczkę zdrowia i zgłasza urodzenie do USC?
Dokładnie. Ty odczuwasz spokój i rozkoszujesz się bliskością z dzieckiem.
W szpitalu miałam poczucie, że co moje dzieci zasną, są gdzieś taszczone i wybudzane. Ja sama też wiele razy czułam się… nie na miejscu…
No bo tak jest. Co chwilę ktoś ci przeszkadza ciągłymi wizytami. Nieważne, że akurat karmisz albo dziecko śpi… No i trzeba się naprosić, aby być obecną przy badaniach, szczepieniach… Jeszcze ten korowód lekarzy przy oględzinach, gdy leżysz w pozie zdecydowanie niekomfortowej i zagląda tam grupa ludzi… Powinna być jedna, góra dwie osoby, a tutaj cała wycieczka. Zupełnie, jakby było się „przypadkiem”, a nie człowiekiem. I tak przedmiotowo traktuje sie zarówno kobiety, jak i ich dzieci.
A Twoja urodzona w domu córeczka? Czy widziałaś różnicę między nią a jej starszymi siostrami? Była spokojniejsza w tym o tyle przyjaźniejszym otoczeniu?
JA byłam spokojna. I wierzę, że mój spokój udzielił się mojej córeczce.
Aniu, kim jesteś z wykształcenia?
Skończyłam socjologię ze specjalizacją w pracy socjalnej.
Czy masz poczucie, że w swym zawodzie spełniałabyś się lepiej?
Nie. Jestem dokładnie w tym miejscu, w którym powinnam być. Wiele moich wyborów naukowych i zawodowych doprowadziło mnie właśnie do tego miejsca. To wszystko było po coś.
Wiesz… jak dla mnie to może być koniec rozmowy…
Już?
Tak – podsumowałaś wszystko sama – w Twojej szkole jesteś właściwą osobą na właściwym miejscu. To jedno z największych osiągnięć – łączyć prawdziwą pasję z pracą. Wtedy tworzy się najcenniejsze dzieła. I Tobie się to właśnie udało.
Ale ja jeszcze tak wielu rzeczy nie powiedziałam… O tym, że zajęcia w Gai prowadzi także mój mąż, dr fizjoterapii, że jest z nami i Magda Nowaczyk, nauczycielka jogi, która oczywiście rodziła w domu dwa razy i do której ja sama uczęszczałam na jogę w każdej mojej ciąży… A Gaja to powoli społeczność… No i najważniejsze… Że największą inspiracją są dla mnie moje córki – to jest mój motor do działania..
Aniu, czy wiesz, że rozmowa z Tobą była najdłuższa spośród wszystkich, które przeprowadziłam? Gadałyśmy… trzy godziny? Powiem Ci coś: to ma być część cyklu o mamach biznesowych. Ale jakoś zupełnie mi tu to słowo „biznes” nie pasuje. To, ile masz do powiedzenia o Gai, jak bardzo praca zespoliła się z Twoim osobistym życiem… To wszystko raczej powinno określić się innym słowem: powołanie. Misja wręcz. I gdy ujrzę po raz kolejny gdzieś w sieci hasła o tym, że robiąc to, co się kocha, nigdy się nie ma uczucia, że idzie się do pracy – zawsze pomyślę o Tobie i Twojej szkole. Miło choć otrzeć się o tak pięknie urzeczywistnione marzenie, a trafić do Ciebie przed narodzinami własnego dziecka – cóż… mi to się niestety nie zdarzyło. Ale wielu innym jeszcze może, czego im szczerze życzę. Bardzo dziękuję Ci za tę opowieść.
Z Anią Furmaniuk, założycielką szkoły rodzenia Gaja, rozmawiała Agnieszka Antosik