Pomogłam zejść na podwórko starszej pani z góry. W czasie spaceru trzymała mnie mocno za rękę i zaczęła opowiadać o rodzinie. O dzieciństwie w czasie wojny, o przystojnych chłopcach z AK, z których żaden nie wypowiedziałby tych słów, które dziś młodzież tak chętnie mówi. O mamie, którą się latami zajmowała zupełnie sama, co przypłaciła urazem kręgosłupa i drugą grupą inwalidztwa… I wreszcie westchnęła – po co nam dzieci…!
– Jak to? – zapytałam, bo westchnięcie wydało mi się nieco dziwne. Nawet nieco nie na miejscu, jako że wiele razy starsza pani widziała mnie z synkiem.
– Kotuś – odrzekła spokojnym, miękkim głosem – ja nie mam dzieci. Nigdy nie wyszłam za mąż, to jak mogłabym mieć dzieci. Ale moja siostra ma dwoje. Siostrzeniec mój mieszka w Warszawie, siostrzenica niedawno do Warszawy wróciła. I wie Pani co? Oni uważają, że ja jestem daleką rodziną. Daleką.
– Ciocia? – upewniłam się, czy dobrze zrozumiałam.
– Tak, jestem ich ciocią, a oni myślą, że to dalekie pokrewieństwo.
– I co? – dociekałam.
– Nie mają dla mnie czasu – westchnęła. – Siostrzenica nie może wejść na moje czwarte piętro, bo puchną jej nogi, a siostrzeniec mógłby. Tak. O dwudziestej drugiej. Bo on cały dzień pracuje, a jak nie pracuje, to jedzie na działkę.
Nic dziwnego – pomyślałam – każdy ma swoje życie, swoje sprawy, swoje kredyty, swoją pracę i samochody. Stara ciotka nikomu nie jest potrzebna…
Ale czy stara matka – jest? Albo stary ojciec?
Dzieciocentryzm rodzi się wraz z dzieckiem, lub nawet tuż po zapłodnieniu. Wszystko podporządkowujemy dzieciom: matki karierę, ojcowie wakacje, rodzice i dziadkowie oszczędności. Zaczyna się niewinnie. Bo przecież wygodniej mi będzie, jeśli dziecko będzie się czuło komfortowo – myśli matka, bo będzie mniej płakało – dorzuca w myślach i kupuje: lepszy materacyk (ojoj, nie kupię książki), wyprofilowany smoczek (ech, ten tańszy krem też jest w porządku), cieńszą pieluszkę (i tak nie piję teraz wina…). Potem odda swoją sypialnię na pokoik (no przecież nie będzie dzieciak spał w salonie), później chodzi piąty rok w cerowanym płaszczu, bo młodzieniec chciał Martensy albo inne Conversy (no niech się dzieciaki z niego nie śmieją, chociaż tyle mogę mu dać), a potem bierze drugi etat, żeby było na studenckie życie.
A potem?
Nie uważam, że każde dziecko, któremu rodzice poświęcają uwagę, jest egocentrykiem. Przeciwnie – wierzę, że bliska relacja z dzieckiem jest fundamentem wychowania. Szacunek dla jego próśb i gustów, realizowanie niektórych zachcianek, uwaga i szczera rozmowa oraz ciągłe zapewnienia o miłości, gotowość do wysłuchania problemów, zrozumienie, a nawet empatyczna cisza – to wszystko buduje człowieka pewnego siebie, swoich mocnych stron, celów. Jeśli dołożymy do tego jedną cegiełkę – wpoimy chęć pomagania, nauczymy współczucia, pokażemy, że bycie dla innych także daje wielką radość – to istnieje duża szansa, że nasz syn lub nasza córka zrobi zakupy, pomoże pójść do lekarza, zatrzyma się na klatce.
Do starszej pani już dawno nikt nie przyszedł. Studenci z wynajmowanych mieszkań nie mówią jej dzień dobry, a sąsiad zza ściany udaje, że nie rozumie prośby. Może więc warto wyciągnąć lekcję i traktować dziecko z uznaniem i ciepło, ale na równi z rodzicami? Może nawet nieco niżej?
Bo mama nie jest futerałem, a dziecko nie jest pasożytem, złoty środek musi gdzieś być. Pamiętajmy o tym w Dniu Dziecka, który w naszych domach trwa przecież… przez cały rok!