Filipies na Marsie to książka, która miejscami wydawała mi się mocno inspirowana Harrym Potterem (z tym wyjątkiem, że tu mamy Marsa, a tam był świat magów i czarodziejów), a miejscami przypominała tekst pisany „na znaki”, czyli im więcej liter, tym większy zarobek dla autora. Niestety, ale obydwa elementy to przepis na skopanie całkiem fajnej fabuły i pomysłu. Dlaczego tak uważam? Zaraz Ci wyjaśnię.
Miki Wolnicki to główny bohater książki. Jego korzenie sięgają Polski, która znajduje się na Ziemi. On sam zaś mieszka na Marsie. Tam chodzi do szkoły, uczy się, ma przyjaciół i typowe dla nastolatków problemy. Bardzo typowe. Można powiedzieć, że zwyczajne.
Rodzina Mikiego jest bardzo liczna, a to i tak nie jest koniec, bo oto w dniu urodzin Mikiego przyjeżdża jeszcze praprapra-(i jeszcze kilka pra)-dziadek ze swoją prawnuczką i jednocześnie kuzynką Mikiego – Asią. Okazuje się, że zamierzają spędzić rok u Wolnickich.
Tłem wydarzeń jest zaginięcie prezydenta Marsa Francisa Żabensa. Do zaginięcia doszło do w tajemniczych okolicznościach i nikt, jak dotąd, nie rozwikłał tej zagadki.
Kontekst, w którym dochodzi do opisanych w książce zdarzeń, to międzyplanetarna wymiana uczniowska. Do szkoły na Marsie przylatują uczniowie z Wenus, Urana i z Ziemi.
Okazuje się, że Asia będzie chodziła do klasy razem z Mikim. Ten przedstawia ją swoim dwóm najlepszym przyjaciołom: Maksowi i Tomkowi. Asia bardzo szybko się z chłopcami oswaja i dzieci tworzą zgraną paczkę.
Dochodzi do dziwnych wydarzeń, w wyniku których pojawia się sugestia, że prezydent Żabens może jeszcze żyć i przebywać na Marsie. Dzieci podejmują decyzję, by go odnaleźć i tu zaczyna się cała akcja, z jej zwrotami, zaskakującymi punktami i powoli ujawniającymi się elementami układanki. Fabuła – super! Naprawdę. Dlaczego więc na początku napisałam, że pomysł został popsuty?
Już wyjaśniam!
Filipies na Marsie ma słabe punkty
Zaraz na początku książki dowiadujemy się, że Miki Wolnicki mieszka na Marsie i jest uczniem jednej z tamtejszych szkół. To naprawdę wystarcza, by czytelnik wiedział, gdzie toczy się akcja powieści. Ciągłe powtarzanie, że dzieci chodzą do marsoszkoły, mają marsolekcje, marsozawody i inne marsocoś tam jest jednocześnie męczące i irytujące.
Nie wiem, czy autorka potraktowała dzieci, jako odbiorców o koncentracji komara, czy zabieg miał służyć oryginalności – wyszło źle. Jak wszędzie, tak i tu im mniej, tym lepiej i ze wszystkim można przedobrzyć. Poziom oryginalności i odmienności w stosunku do życia na Ziemi jest wydumany i wysiłowany. Wydaje się, że autorka na siłę chciała odróżnić Marsa od Ziemi, a moim zdaniem już samo usadowienie akcji na czerwonej planecie było ciekawym zabiegiem. Marsosłowa i marsozdania powodują natomiast ogromne (marso)zmęczenie u czytelnika.
Nieco inaczej podchodzę do „marsowych” określeń czasu. Sekundy, godziny czy lata, rzeczywiście mogą być nieco inne na Marsie i na Ziemi, więc ich odróżnienie jest nawet uzasadnienie. Szczególnie, że pada informacja o tym, że dzieci mają lekcje z przeliczania miar i wag z ziemskich na marsjańskie i odwrotnie. Tu jednak: wystarczy wspomnieć o tych odmiennościach i dalej prowadzić narrację w normalny sposób. Bo czy my liczymy ziemskosekundy? Czy odliczamy ziemiorok? Myślę, że dla mieszkańców Marsa naturalne byłoby posługiwanie się sekundami, latami czy innymi zwykłymi miarami. Ewentualnie nazwanie ich całkiem po swojemu, a nie marsocośtam.
Skąd moje skojarzenia z Harrym Potterem?
Zawody w chmuro-kosza do złudzenia przypominają magicznego quidditcha – choć zasady są pewnie inne (brak szczegółowych informacji o tej grze). Międzyplanetarna wymiana uczniowska przypomina zlot uczniów z różnych szkół Magii i Czarodziejstwa z „Czary Ognia”. Tym bardziej, że wówczas również dochodzi do zawodów: uczniowie z Marsa, Wenus, Plutona i Ziemi rywalizują podobnie jak uczniowie z różnych szkół dla czarodziejów.
Uczynienie z ziemskich uczniów akrobatów, którzy tylko fikają salta, też nie było najszczęśliwszym zabiegiem. Uczniowie (nawet ze szkoły parkourowania) raczej zachowywali by się nieco bardziej normalnie.
Wymiana międzyplanetarna – choć pomysł fajny – moim zdaniem nie został wykorzystany w pełni. Trochę spalony.
Książka jest długa i przegadana. Nie musiałaby taka być. Pierwszy rozdział, wprowadzający, jest zbyt długi, a akcja rozwija się zbyt wolno w stosunku do tego, jak potem się rozwiązuje. Gdyby usunąć z niej kilka wątków (które nic nie wnoszą do sprawy) i okroić z tej marsości książka by wiele zyskała. Byłaby lżejsza w czytaniu i na pewno krótsza. Zniknięcie prezydenta Żabensa – też rozegrane niekonsekwentnie. Dzieci od lat się tym nie interesują, a tu nagle biorą się za rozwiązanie tej zagadki. Braki w głównej fabule zostały przykryte treścią, która jest niepotrzebna.
Nie chcę być zbyt brutalna, bo pomysł jest naprawdę fantastyczny. Mógł stać się materiałem na stworzenie całego cyklu o międzyplanetarnym uniwersum. Szczególnie, że między wierszami padają informacje o Unii Międzyplanetarnej, a nawet o kontaktach między galaktycznych. Niestety – realizacja tego pomysłu jest przekombinowana i udziwniona. Prościej mogło być lepiej.
Filipies na Marsie – zalety
Na plus na pewno wartości, jakie autorka przemyca w swojej książce bardzo zgrabnie (dla odmiany) i bardzo delikatnie – bez moralizatorstwa i kaznodziejstwa. Mowa tu o wartości przyjaźni, lojalności, oddaniu. O relacjach rodzinnych, uczciwości, prawdzie, szacunku i tolerancji. Mowa o właściwym traktowaniu zwierząt i natury w ogóle. Wszystkie te zagadnienia pojawiają się niejako mimochodem, co jest dobrym posunięciem, jeżeli chodzi o literaturę dla młodzieży. Pokazywane są albo w gotowych postawach bohaterów, ich przemyśleniach lub też, gdy mieszkańcy Marsa wyjaśniają dziadkowi Pafce i Asi zasady funkcjonowania na ich planecie.
Podsumowując, pomysł jest naprawdę fajny. Gorzej z jego realizacją. Język jest przekombinowany, podobnie jak niektóre rozwiązania. Więcej prostoty i skupienia na fabule, a książka mogłaby być prawdziwym hitem.