Wróciłam do pracy, po prawie trzech latach. Od pierwszego września znów jestem nauczycielką i wychowawcą. Stremowana, ale też bardzo podekscytowana, wchodzę do klasy. Wróciłam. Tęskniłam za szkołą i za tym, co w niej najpiękniejsze – nieustanną, głęboką interakcją z człowiekiem. Można powiedzieć, że przecież wszędzie spotykamy ludzi, ale relacje, które tworzy szkoła, są, moim zdaniem, wyjątkowe.
1 września 2015 roku jestem nauczycielką bogatszą o doświadczenia mamy. Jest mnie więcej. Poszerzyła się perspektywa, ale też zwiększyły wymagania wobec siebie.
Czas, który spędzam z Matyldą, daje mi bardzo dużo satysfakcji i spełnienia. Mam poczucie, że to jest to. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko i bardzo dużo uczymy się od siebie nawzajem. Siedziałyśmy dziś w bazie pod stołem, odgrodzone od świata kocem i czytałyśmy (mamy tam zamontowaną lampkę). Czułam się bardzo na miejscu. Na poduchach, z Uszatkiem (to nasz pies), wśród książek. W totalnej zabawie, w śmiechu, wchodzimy z Matyldą w Świat jak w masło (wegańskie oczywiście). Otaczają nas zwierzęta, przedmioty, pierwsze słowa. Czy ktokolwiek, kto patrzyłby na nas pomyślałby: nauka? A spacer w parku? Kaczki, róże, kopiec z pomnikiem Jana Karskiego. Matylda jest jeszcze malutka, czasami zamiast wiedzy, słów są emocje, wyraz twarzy.
Klasa, ławki, uczniowie znudzeni, zmęczeni, często sfrustrowani. Uczą się, wykonują ten przykry obowiązek zdobywania wiedzy. Czytamy tekst Zygmunta Kubiaka, bo program mówi: pierwsza klasa – mitologia. Jest nas w sali prawie trzydziestka i chyba tylko mnie fascynuje interpretacja mitu o Demeter i Persefonie.
Czytamy, pytam, odpowiadają. Ale nie błyszczą im oczy, nie śmieją się, nie przekrzykują w odpowiedziach. Jeśli ktoś się kręci, to tylko po to, by sprawdzić ile do dzwonka. Tak bardzo bym chciała, by było tak jak pod stołem z Matyldą. Żeby chcieli, żeby im się podobało, żeby byli zmotywowani.
Mądrzejsza o kolejne szkolenie przedstawiam cele lekcji, tłumaczę, po co, zadaję pytania kluczowe. Ale problem chyba jest gdzieś głębiej. Oni już dawano zapomnieli (jeśli kiedykolwiek wiedzieli), że nauka może być fascynująca, że czytając pozornie nudny tekst Kubiaka, można się czegoś o sobie dowiedzieć, można sobie jakoś swoje myślenie o Świecie ułożyć.
Jak mam do nich dotrzeć? Jak się przebić przez tych kilka lat, przez które szkoła stawała się coraz bardziej nudna? Chciałabym, żeby wiedzieli, że ich rozumiem, że tak naprawdę chcę inaczej.
Program nauczania, czas – mam związane ręce. Chcę do nich mówić w ich języku, w języku ich potrzeb. Chcę być adekwatna do świata, w którym kiedyś przyjdzie im żyć. Czasami chciałabym, by po prostu wiedzieli, że się staram.
Myślę, jak wygląda ich dzień w szkole. Mój polski to jedna z siedmiu godzin. Są zmęczeni, a przecież oprócz szkoły chcą mieć jeszcze swoje życie. Lekcje to tylko przykry obowiązek. Stoję w sali i patrzę na nich, są jak za szybą, w swoim świecie. Czy jest tam miejsce na fajną szkołę, na fajną naukę? Oni chyba już w to nie wierzą.
To ja muszę… nie: to ja chcę zmienić szkołę. Nie, nie mam żadnego super planu naprawczego z uwzględnieniem kosztów i innych trudnych kwestii. Mam tylko otwarte serce i dużo miejsca pod stołem.