Bo córce, synowi trzeba pomóc. Wnuczka zachorowała, a oni przecież nie mogą wziąć zwolnienia z pracy. Wnuczek poszedł do przedszkola, ale to jednak jeszcze za wcześnie, a córka właśnie dostała robotę i co teraz? Albo – drugie dziecko się urodziło i „wiesz, jak jest – ona słaba, w domu drugie, jeszcze małe, mąż w pracy do późna. Ktoś do pomocy im się przyda”. Albo „niania odeszła, z dnia na dzień, tak bez zapowiedzenia w ogóle, no więc co? Pojadę, na razie na dwa tygodnie, może trzy, potem się zobaczy.”
I robią to, często bez zająknięcia. Z miłości, do dzieci, do wnuków. Często pomagają bez zastanowienia nawet, bo dla tego pokolenia to jeszcze normalne, że się drugiemu pomaga w potrzebie, zwłaszcza jeśli ten drugi – to własne dziecko.
Babcie. Ciocio-babcie. Matki, teściowe. Spotykamy się na placach zabaw, mijamy w metrze, w przychodni, u lekarza, w sklepie, w przedszkolu. Nie wszystkie zajmują się wnukami z uśmiechem na twarzy, z chęcią, bez zająknięcia. Ale wiele z nich tak. Lecą, jak na skrzydłach, chuchają, dmuchają, przynoszą, co najlepsze. Oszczędzają te swoje emerytury, żeby było dla dzieci i wnuków, żeby kupić ten wymarzony prezent.
Coraz więcej z nich ma odwagę odmawiać – „nie przyjadę, dzisiaj nie mogę, nie, nie zajmę się Zosią na pełen etat, kiedy ty wrócisz do pracy, nie wezmę na weekend”. Odmawiają, bo wciąż pracują, czasem do tego opiekują się swoimi starymi rodzicami. Odmawiają, bo mają jeszcze jakieś plany, poza „pieleniem grządek na działce i niańczeniem wnuków”, bo chcą pożyć. Zapisują się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, spotykają z gronem przyjaciół z dawnych lat, dbają o zdrowie. Odmawiają, bo tego zdrowia nie mają i nie czują się na siłach. I dlatego też, że po prostu mają prawoodmówić.
Ale to wciąż jest przywilej Babć z dużych miast, z bardziej uprzywilejowanych środowisk. Babć świadomych tego, że świat się zmienia i że one, „z automatu” niczego nie muszą. Ale wciąż, w skali kraju – to jest zjawisko marginalne. Większość się zgadza – bo ich matka też im pomagała, kiedy dzieci były małe, bo taka jest kolej rzeczy. Poza tym, co ja innego mam do roboty? Niech przynajmniej będę przydatna.
No więc widzę – te po sześćdziesiątce, ale te pod osiemdziesiątkę też. Czasem z opuchniętymi nogami, bo upał, biegnące za kochanym, ruchliwym wnuczkiem, który ucieka na drugą część placu. Zdyszane, przestraszone, żeby im nie zniknął. Widzę, jak wyciągają kanapeczki, bułeczki, zupki, serki, pączki, lizaki – bo uważają, że szczęśliwe dziecko to dziecko najedzone, a poza tym kto ma rozpieszczać, jak nie babcia? Widzę, jak pilnują, często za bardzo, trzęsą się, bo wnuczka wlazła na sam szczyt zjeżdżalni i nie daj Boże, zaraz spadnie. Krzyczą więc: „schodź, schodź, natychmiast!”. I zaczynam rozumieć ich lęk – to jasne, że boją się, przecież żadna z nich się tam nie wdrapie, w ostateczności. A poza tym, co córka powie? Co syn powie?
No a oni ciągle przecież coś mówią. Że za dużo słodyczy dała. Ze nie ten makaron ugotowała, razowy miał przecież być. Ze za grubo ubrała, spocił się i teraz ma zapalenie płuc. Że za długo spał w ciągu dnia i teraz nie chce zasnąć. Że bajkę puściła, że nie puściła, że po co posprzątała kuchnię, nie musiała, że nie posprzątała, a mogła przecież trochę ogarnąć, itd. A w ogóle to ona ciągle się wtrąca i uważa, że wie, co lepsze dla dziecka i że niby się tak poświęca? Przecież to przyjemność być z dzieckiem i raptem trzy dni w tygodniu z nim spędza, a na dwa mamy nianię, żeby tak się nie męczyła. I niani to przynajmniej mogę coś powiedzieć, a jej jak powiem, to się od razu obrazi…
Dzisiaj, na placu zabaw spotkałam jedną taką babcię z trzylatką. Pytam: „I jak pani daję radę? Bo wie pani, ja jestem trochę od pani młodsza i czasem nie daję”. Była zdziwiona, że w ogóle pytam, bo nikt jej o to nie pyta. Ma 70 lat, cukrzycę, nie dosłyszy. „No, jakoś daję. Muszę. Córka poprosiła, trzeba tym dzieciom jakoś pomóc”, mówi. „Ja już z dziewczynkami od pięciu lat siedzę w domu. Bo ta mała ma starszą siostrę, która chodzi teraz do przedszkola. Od rana do wieczora z nimi jestem. Raz na dwa tygodnie jadę do siebie do domu, trochę posprzątać, ogarnąć i wracam. Ale wie pani, nie lubię już tam jeździć, bo tęsknię za nimi i myślę, czy oni tam sobie dadzą radę beze mnie?”.
A ja sobie myślę, czy to nie ostatnie takie pokolenie? W bogatszych społeczeństwach, instytucja Babć już wymiera. To znaczy można sobie taką wynająć, za pieniądze, jak się chce. Dzieci chowają opiekunki, młode Au-pair z mniej zamożnych krajów, nianie, panie w żłobku. Ale Babć, takich prawdziwych, kochających, oddanych jest coraz mniej. I myślę sobie, czy wystarczająco je doceniamy, czy umiemy im się odwdzięczyć? Czy umiemy dostrzec, że może ta pomoc przerasta ich siły i możliwości? Czy poza tym, że karmią dzieci słodyczami, rozpieszczają i mają inne swoje dziwne, staroświeckie przyzwyczajenia, to coś jeszcze innego dla nas robią?
Czy może ich pomoc to taka oczywistość: „no przecież ona sama chce, tak te wnuki przecież kocha”. I wreszcie, czy nas samych, będzie stać na taki gest, kiedy będziemy starzy? Czy może będziemy realizować swoje marzenia o emeryturze bez żadnych dzieci, kiedy ta udręka i te wszystkie obowiązki wreszcie się skończą…
Młodzi ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielkim skarbem są dziadkowie, którzy przyjadą, zaopiekują się, pomogą. Dopiero kiedy ich zabraknie zauważamy, jak bardzo są potrzebni. Często niedocenieni, potrzebują ciepłego słowa, podziękowania, uznania ich poświęcenia dla najbliższych. Dziadkowie to aniołowie w naszych domach. Musimy ich tylko dostrzec.