– Acha – mówię, starając się być równie serio – To poważna sprawa.
Jest to chyba najwcześniej spisana autobiografia, o jakiej słyszałam. Bo Tosia rysując, jednocześnie opowiada na głos, ze szczegółami, co się wydarzyło. Gdyby umiała pisać, pewnie powstałby komiks. Jestem dumna z niej jak paw, bo w skrytości ducha zawsze marzyłam o tym, żeby została rysowniczką komiksów, chociaż ona i tak pewnie, znając historię ludzkich wyborów i zmagań z ambicjami rodziców, wybierze akurat prawo medycynę. Trudno.
No więc słuchamy, ja i Franek. Z rozdziawionymi buziami, bo jest naprawdę interesująco.
„Jak się urodziłam to byłam taka malutka. Taka tyci, tyci. Nie miałam włosów.”
Tosia rysuje bobasa, mnie w koszuli do ziemi (to „koszula nocna, którą ci dali w szpitalu, mamo”), panią pielęgniarkę w czerwonym czepku, która „odbierała poród” i która jednocześnie potem „wkładała mi taką rurkę do pupy, bo przez kilka dni nie mogłam zrobić kupy. Ale w końcu zrobiłam”. No więc, rurka też jest, a jakże. Jest „łóżeczko na kółkach, na którym spałam” oraz „białe ściany, bo wiesz to jest mamo, szpital”. „A potem przyszedł tata (po kilku dniach) i przyniósł mi takie moje śpioszki w kwiatki, które trzymamy na pamiątkę w tym pudle razem z zimowymi butami”.
„Na to założyliście mi taki szary kombinezon w misie. Zapięliście w foteliku. I przyjechał wujek Mikołaj i zawiózł nas do domu, który nie był nasz, tylko go wtedy wynajmowaliśmy.” ( I trzeba było to robić dalej, a nie brać kredyt na 40 lat – myślę.)
– A teraz co risujesz, Tosiu? – dopytuje Franio.
– Teraz narysuję, jak raczkowałam – mówi Tosia i wyciąga drugi arkusz papieru, rozmiar A3. I rysuje: blond bobasa, który raczkuje, fotelik dla bobasa, stolik, książki, mamę, tatę i zabawki.
„Wtedy Franiu jeszcze nie umiałam dobrze mówić. Nie umiałam mówić np.: warzywa, plastelina albo…cebula. Tylko mówiłam: barzywa, Balina, babula.”
– A co umiałaś mówić? – pyta Franio.
– Buła, momo, mama, tata. Takie tam – mówi Tosia. – I mama wtedy się do mnie dużo uśmiechała. Więcej niż teraz. (O rany, myślę, co ja jej takiego zrobiłam. Zdradziłam, porzuciłam, biedne dziecko). No, bo byłam mała, no wiesz. (Nie no robi się rzeczywiście koszmarnie – myślę dalej – Trauma, po prostu!). I rodzice mnie karmili w takim małym krzesełku. Miałam różową miskę z misiem, różową łyżeczkę i widelec. Kaszką, albo zupką mnie karmili, bo nie miałam zębów i nie umiałam jeszcze gryź. I nie umiałam jeszcze wtedy rysować, tylko tak bazgrałam, jak ty teraz, Franiu.
– Acha! No – jak ja! – mówi zachwycony Franio.
– A potem miałam urodziny. I mama zrobiła mi taki tort z truskawkami i z bitą śmietaną. (W życiu nie zrobiłam ani pół tortu, ale nie prostuję, bo ten fragment opowieści bardzo mi się podoba). No, bo wiesz, Franiu, wtedy to były takie czasy, że jeszcze tortów nie było w sklepach i trzeba było wszystko samemu robić. (Acha!Ciekawe.) I dostałam bardzo dużo prezentów Franiu. Tyle, co ty nigdy w życiu nie dostałeś.
– Nieprawda! – krzyczy Franio – Dostałem! Dostałem!
Zanim rozpęta się piekło, Tosia na szczęście wyciąga kolejny arkusz A3.
– A potem – wzdycha ciężko Tosia- Byłam trochę większa. Przeprowadziliśmy się wreszcie do własnego mieszkania (Po ile ten frank dzisiaj? Jezus Maria…). No i ty się urodziłeś. Mamo, jakie miał Franio śpioszki jak się urodził?
– Zasadniczo był goły, jak się urodził – prostuję.
– No przecież wiadomo. Ale potem, jak go zważyli i zmierzyli, to w co go ubrali?
– W żółtego bodziaka.
Tosia rysuje drugiego blond bobasa w żółtych śpiochach. Stara się, żeby był dużo brzydszy od tego pierwszego. Panią pielęgniarkę, łóżeczko na kółkach, mamę i tatę – wszystko inne jest, jak na pierwszym rysunku.
– Tata przyszedł wtedy do ciebie i do mamy do szpitala. Spojrzał na ciebie i powiedział: o matko, jakie brzydkie dziecko. Ja takiego nie chciałem. Wyrzućcie go do śmieci.
Unoszę się na krześle i mówię: – Tosiu, tata wcale tak nie powiedział. Nie żartuj tak sobie z Frania, bo będzie mu przykro! Nie mówi się komuś takich rzeczy, nawet w zabawie
– W moich rysunkach mogę sobie rysować, jak chcę i opowiadać, co chcę! – mówi Tosia. – I w MOJEJ opowieści o MOIM życiu tak było. (Trudno odmówić dziecku racji.)
Franio, z kolei pokłada się ze śmiechu na stole, krzycząc: – Ale tata żartował! Ha, ha, ha. Do śmieci. Ha, ha.
Mnie wcale do śmiechu nie jest, bo myślałam, że kwestię zazdrości o brata przerobiliśmy już dawno. A tu okazuje się, że wraca jak bumerang w jakieś paskudnej postaci. I wcale rozwiązana nie jest. Co za klops.
A po drugie, zaczęło mnie korcić, żeby napisać swoją własną autobiografię, w której opowiem historię mojego życia, jak chcę- konfabulując zgrabnie, ile się da. A co, jeśli wszystkie autobiografie właśnie na tej zasadzie się opierają?
Brrr…